"Modern Love" to historia o wielu obliczach miłości
"Modern Love" to historia o wielu obliczach miłości Fot. Kadr z serialu Modern Love / Amazon / materiały prasowe
Reklama.
"Modern Love" (czyli "Współczesna miłość") to już w Stanach Zjednoczonych instytucja. Ta rubryka o związkach, uczuciach i zdradach w "New York Timesie", która istnieje od 2004 roku, jest już tak kultowa, że doczekała się najpierw podcastu, a teraz serialu. Wszystkie odcinki serialu Amazona o tej samej nazwie, co kolumna amerykańskiego dziennika – "Modern Love" – są oparte na konkretnych esejach, ba, nawet zatytułowane tak, jak one.
Wyszło z tego osiem historii połączonym słowem "miłość" – to pomysł nowatorski, doskonały i genialny w swojej prostocie. Do tego dodano malowniczy Nowy Jork i gwiazdorską obsadę (Anne Hathaway, Tina Fey, Dev Patel, Andrew Scott, Catherine Keener, Olivia Cooke, John Slattery czy... Ed Sheeran w kolejnej dość dziwnej roli epizodycznej). Co mogło pójść źle?
Otóż poziom cukru mógł się tak wymknąć spod kontroli, że groziłoby to cukrzycą. I tak się właśnie stało, chociaż nie wszystkim musi to niezwykle wysokie stężenie cukru w cukrze przeszkadzać.
50 twarzy miłości
Założenie było proste: pokazać różne rodzaje miłości. W serialu na Amazon Prime jest więc oczywiście stara, dobra miłość romantyczna, ale jest również miłość przyjacielska, rodzinna czy miłość do samego siebie. Jest miłość heteroseksualna i homoseksualna, miłość kiełkująca i dojrzała, miłość ojca do dziecka i tęsknota za rodzicielskim uczuciem. Czyli, mówiąc prosto, taki łopatologiczny przegląd uczuć i relacji.
W pierwszym odcinku ("When the Doorman Is Your Main Man") grana przez Cristin Milioti kobieta, która odkrywa, że jest w ciąży z partnerem, z którym właśnie się rozstała, ma oparcie w starszym portierze (Laurentiu Possa) pracującym w jej bloku, w drugim ("When Cupid Is a Prying Journalist") dziennikarka (Catherine Keener) i twórca aplikacji randkowej (Dev Patel) niespodziewanie zwierzają się sobie ze swoich trudnych historii miłosnych, w trzecim ("Take Me as I Am, Whoever I Am") nowojorska prawniczka (Anne Hathaway) spotyka w supermarkecie mężczyznę marzeń (Gary Carr) i zmaga się z chorobą afektywną dwubiegunową.
Odcinek czwarty ("Rallying to Keep the Game Alive") małżeństwo (Tina Fey i John Slattery) z długim stażem i dwójką nastoletnich dzieci przeżywa kryzys i idzie po pomoc do gabinetu terapeuty. Piąty ("At the Hospital, an Interlude of Clarity") to historia dwojga singli (Sofia Boutella i John Gallagher Jr.), których randka zakończyła się w szpitalu, z kolei szósty ("So He Looked Like Dad. It Was Just Dinner, Right?") opowiada o młodej kobiecie (Julia Garner), która zaczyna traktować swojego przełożonego z pracy jak ojca.
logo
Fot. Kadr z serialu "Modern Love"
Jest jeszcze historia gejowskiego małżeństwa (Andrew Scott i Brandon Kyle Goodman), które w odcinku siódmym ("Hers Was a World of One") chce adoptować dziecko młodej i bezdomnej z własnej woli dziewczyny (Olivia Cooke) oraz seniorki (Jane Alexander), która podczas maratonu zakochuje się w mężczyźnie w jej wieku (James Saito) w odcinku finałowym "The Race Grows Sweeter Near Its Final Lap".
Komplikacjom dziękujemy
Powiedzmy sobie szczerze: trudno jest pokazać miłość – obojętnie jakiego rodzaju – w przeciągu 30 minut, a tyle trwa każdy z odcinków. Przecież to temat-rzeka, pełen niezliczonych odcieni, wątków i warstw. Pół godziny na pokazanie, jak choroba afektywna dwubiegunowa wpływa na randkowanie? Albo przedstawienie powolnego rozpadu doświadczonego małżeństwa?
Twórcy "Modern Love" byli tego świadomi. Postanowili więc temat miłości uprościć – zamiast bawić się w niuanse i skomplikowane analizy oraz tworzyć wielowarstwowych bohaterów, stworzyli historie i postaci proste, jak konstrukcje cepa. A puenty – zwykle sprowadzające się do tego, że ludzkie uczucia są skomplikowane, lecz piękne i warte walki – napisali Caps Lockiem i jaskrawą czcionką, tak aby nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, o co chodzi.
To irytujące niestety upraszczanie świetnie widać chociażby w – mimo wszystko uroczym – odcinku z Andrew Scottem. Na samym początku ni z gruchy, ni z pietruchy małżeństwo postanawia jednego wieczoru, że chce adoptować dziecko. Po wielu trudnościach, o których jedynie dowiadujemy się z rozmów bohaterów, pojawia się ekscentryczna kobieta, która – w przeciwieństwie do wcześniejszych par z adopcji agencyjnej – nie ma problemu z oddaniem noworodka dwóm mężczyznom.
logo
Fot. Kadr z serialu "Modern Love"
Potem zostaje kilkanaście minut na łopatologiczne pokazanie, że zamieszkanie całej trójki razem nie było najlepszym pomysłem (ona bałagani i sprowadza bezdomnych znajomych, oni lubią porządek i rutynę). I kilka minut na niezwykle sentymentalny finał, w którym okazuje się – co wiemy od początku – że matka i dwóch ojców stali się sobie bardzo bliscy, mimo dzielących ich różnic.
Nad formą niektórych odcinków twórcy musieli jednak trochę bardziej się pogłowić. Świetny pomysł na efektywne pokazanie w skrócie złożonego problemu zastosowano w odcinku trzecim. Mianowicie reżyser John Carney ("Once") postanowił skorzystać z konwencji musicalu – podczas epizodów manii bohaterka m.in. tańczy i śpiewa z grupą ludzi na parkingu pod supermarketem.
O dziwo, zadziałało to świetnie. Jasne, to maksymalne uproszczenie tematu, jakim jest choroba psychiczna, jednak udało się wyraziście i efektownie pokazać trudności, jakie przeżywała bohaterka. I to właśnie ten odcinek – wraz z epizodami drugim i czwartym – bronią się najbardziej, bo są najmniej tendencyjne.
Nowy Jork w wersji lux
Ta skrótowość i łopatologia to jedno, drugie to wspomniane na początku przesłodzenie. Ci, którzy liczą na słodko-gorzkie historie z życia wzięte pełne smaczków, będą zawiedzeni. Bo dostaną tylko słodycz (i może odrobinę octu w odcinku "Rallying to Keep the Game Alive") i to taką w stylu komedii romantycznych albo wielowątkowych filmów o miłości, jak "Walentynki" czy "Sylwester z Nowym Jorku". "Modern Love" to w sumie coś bardzo podobnego, tyle że w formie serialu.
logo
Fot. Kadr z serialu "Modern Love"
Jak łatwo się więc domyślić, świat przedstawiony w serialu Amazona jest więc iście bajkowy. Taki, w którym Nowy Jork to miasto bez korków i przestępców, wszyscy bohaterowie mieszkają w dużych i stylowych mieszkaniach (coś w stylu wnętrz z serialu TVN), nie mają problemów finansowych i codziennie jadają w restauracjach, a każdy związek jest międzyrasowy (kwestii rasowych czy politycznych tutaj nie ma w ogóle). A jeśli pojawia się ktoś spoza zamożnej klasy średniej, jak bezdomna z własnej woli bohaterka odcinka "Hers Was a World of One", która jest przeciwniczką kapitalizmu, to i tak większych problemów życiowo-finansowych nie ma. Nawet jeśli nie ma to większego sensu.
Ale odłóżmy te zarzuty na bok – przecież nie każdemu musi to przeszkadzać i nie zawsze mamy ochotę na skomplikowane historie z drugim dnem. Czasem wystarczy łatwy w odbiorze serial, herbata i koc. I w takiej funkcji "Modern Love sprawdza się świetnie.
Urocze opowieści z uroczymi ludźmi ("Hers Was a World of One" i "The Race Grows Sweeter Near Its Final Lap" to prawdziwe balsamy dla duszy), podczas których widz i się pośmieje, i (bardzo często wzruszy), poprawią humor i sprawia, że jesień będzie bardziej znośna. A do tego oferują kilka życiowych rad. Na przykład takich, żeby zawsze wyglądać, jak milion dolarów podczas zakupów w supermarkecie.