Nieoczekiwany zwrot akcji w Boliwii. Evo Morales, który od 14 lat rządził krajem i za wszelką cenę nie chciał oddać władzy, nagle, pod naporem trwających od trzech tygodni protestów, ogłosił rezygnację i zapowiedział, że będą nowe wybory. Meksyk już zapowiedział, że może udzielić mu azylu.
Morales był najdłużej urzędującym prezydentem w Ameryce Południowej. Ubiegał się o czwartą kadencję. Wybory odbyły się 20 października i początkowo wiele wskazywało, że będzie druga tura. Takie przynajmniej były pierwsze doniesienia z Boliwii. Jednak niedługo potem ogłoszono zwycięstwo Moralesa - jak podano zdobył 47,08 proc. głosów, a jego kontrakandydat, były prezydent Carlos Mesa, 35,61 proc.
Werdykt wywołał masowe protesty, które objęły niemal cały kraj. Od trzech mieszkańcy Boliwii wychodzili na ulice, oskarżając prezydenta o sfałszowanie wyborów i domagając się jego ustąpienia. Na ulicach dochodziło do krwawych starć, zginęły trzy osoby.
Kulminacja protestów miała miejsce w niedzielę. Organizacja Państw Amerykańskich (OPA) opublikowała raport, w którym zakwestionowała wyniki wyborów prezydenckich. Po tym Morales zgodził się na rozpisane ponownych wyborów, chciał rozmawiać z opozycją, ale ta odmówiła.
W kraju się gotowało. Opozycja zajęła siedziby rządowych mediów, do protestujących w niektórych miastach dołączyła policja.
Wieczorem, w telewizyjnym wystąpieniu Moreles ogłosił rezygnację. Szef armii oświadczył, że to pod jej presją. - Prezydent dla dobra naszej Boliwii zrezygnował ze swojego mandatu, umożliwiając przywrócenie pokoju i utrzymanie stabilności kraju - zareagował szef boliwijskich sił zbrojnych generał Williams Kaliman.
Na ulicach nastąpiła eksplozja radości. "Boliwijczycy pokazali światu lekcję. Jutro Boliwia będzie nowym krajem" - ogłosił Carlos Mesa.
Prezydenci Kuby, Wenezueli i Argentyny stanęli w obronie Moralesa, niedzielne wydarzenia nazwali "zamachem stanu". Azyl Moralesowi zaoferował Meksyk. W ambasadzie Meksyku schronienie miało już znaleźć 20 boliwijskich parlamentarzystów.