Dawno, dawno temu, bo w 1977 roku, rozpoczęła się kinowa podróż do odległej galaktyki, której moc wpłynęła na jakieś trzy pokolenia widzów. Gwiezdna saga dobiega końca z wchodzącym na ekrany kin IX epizodem. "Skywalker. Odrodzenie" jak zwykle podzieli fanów, ale jest udanym zwieńczeniem trzeciej trylogii.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Jeśli jeszcze nie miałeś okazji pójść kina, lepiej omijaj media społecznościowe szerokim łukiem. Gwiezdne trolle wykorzystają moment na psucie zabawy, a wierzcie mi - jest z czego robić spoilery. Nawet po finałowym zwiastunie, który wyjawił sporo, do wyboru jest kilka niespodzianek, a jedna ma wręcz astronomiczne rozmiary. Oczywiście uniknę ich wszystkich i skupię się na ogólnych wrażeniach płynących z seansu.
"Gwiezdne wojny" na pełnej"
Od samego początku wiemy, że trafiliśmy na film J.J. Abramsa. Po stosunkowo wyważonym, nakręconym przez Riana Johnsona "Ostatnim Jedi", reżyser "Przebudzenia mocy" wrócił na najważniejszy fotel na planie, by spiąć najnowszą trylogię w swoim stylu. Wrzuca więc nas w sam wir wielowątkowej, szalonej akcji, od której aż pęka głowa. Przez to, że we wcześniejszych częściach rozkręcono wiele wątków i postaci, to teraz przydałoby się je zebrać wreszcie w całość i dlatego czasem film ma teledyskową formę.
Kiedy odkleimy się od fotela na wolniejszych momentach, dostrzeżemy przede wszystkim doskonałe efekty specjalne i komputerowe. Abrams w realizacji spektakularnych scen batalistycznych (ale i używania Mocy) doszedł do perfekcji. Trudno będzie przeskoczyć komukolwiek ten poziom dynamicznych cięć, wieloplanowych ujęć i ciągłej "naparzanki" na tak szeroką skalę, i to tak, by dało się to w miarę ogarnąć w naszych głowach.
Jednak i na mniejszych planach pojedynki prezentują się okazale - walk na miecze świetlne nie było nigdy wcześniej aż tyle i nie wyglądały tak zgrabnie, realistycznie i mocarnie. Kilka trików będzie jeszcze wielokrotnie przetwarzanych w popkulturze (mój ulubiony pojedynek stoczyła Rey z... myśliwcem), co zawsze było nieodłącznym elementem tej "influencerskiej" sagi.
Tyle zwrotów akcji, ile gwiazd na niebie
Od samego początku dowiadujemy się, że wszystkie trzy części nowej trylogii mają w miarę spójną fabułę, a przynajmniej główny wątek. Co nie znaczy, że niektórzy bohaterowie z poprzedniego filmu Johnsona nie zostali potraktowani przez Abramsa po macoszemu (np. Generał Hux i Rose Tico), bo już nie starczyło dla nich miejsca. Jednak koniec końców nie zostajemy pozostawieni z niedomkniętymi historiami pierwszo- i drugoplanowych postaci.
Nowa trylogia była często zestawiana z oryginalną. W negatywnym kontekście. Zarzucano jej to, że jest wtórna. Trudno nie zauważyć analogii i bezpośrednich nawiązań. Myślę, że bardziej chodziło tu o pewien krąg życia rodem z "Króla Lwa", bądź to, że historia lubi sobie zataczać koło, niż plagiatowanie kultowego dzieła George'a Lucasa. Brakowało mi jednak zawsze nowatorskich, większych konceptów pokroju wyścigów podów z "Mrocznego widma".
Nie inaczej jest i tym razem. Trafiamy m.in. w okolice Endora (czyli tego leśnego księżyca z Ewokami z "Powrotu Jedi" - 3. część najstarszej trylogii) oraz powtórzonych jest kilka starych rozwiązań fabularnych z ikonicznym poznaniem genezy jednego z głównych bohaterów. Jednak i tak otworzymy szerzej oczy ze zdziwienia, bo wielu zwrotów akcji nie sposób przewidzieć wcześniej. "Skywalker. Odrodzenie" potrafi przyspieszyć bicie serca do samego końca.
Udane zwieńczenie trylogii, ale sagi?
Jak na finał przystało, pojawią się w nim praktycznie wszyscy najważniejsi bohaterowie sagi - czy to osobiście, czy to w postaci duchów, wizji lub głosów w tle. Połączenie tego z klasycznymi motywami muzycznymi Johna Williamsa tradycyjnie przyprawi o ścisk w gardle najwierniejszych fanów, a pożegnanie Lei (Carrie Fisher zmarła długo przed premierą, więc część scen wygenerowano na komputerze) najwrażliwszych fanów doprowadzi do łez. Spokojnie, elementów komediowych i mrugnięć okiem dla starych wyjadaczy jest też bez liku.
Ale to wszystko już było. Czy jest coś nowego prócz kilku nowych epizodycznych postaci, stworków i droida? Jakieś świeże pomysły na opowiadanie historii z odległej galaktyki jak było to w przypadku rewelacyjnego "Łotra 1"? Niestety nie. Ostatnia część sagi jest na pewno najmroczniejsza ze wszystkich pozostałych, ale generalnie to powtórka z rozrywki opierająca się na znanych schematach. Dla wielbicieli tej formuły będzie to zaleta, lecz poszukiwacze nowych doświadczeń poczują się rozczarowani.
"Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie" to pełne zwrotów akcji i samej akcji widowisko. Stanowi satysfakcjonujące ukoronowanie nowej trylogii, która nie oszukujmy się - nie była wybitna. Pozwala również spojrzeć na nią zupełnie inaczej, dlatego odświeżenie jej sobie za jakiś czas będzie całkiem racjonalnym rozwiązaniem. Padawan nie przerósł jednak mistrza Jedi i do poprzednich trylogii nawet nie ma co startować.