
Dramatyczne wydarzenia rozegrały się w poniedziałek popołudniu. W Katowicach, tuż przy granicy z Chorzowem, kierująca samochodem wjechała wprost pod tramwaj. Wypadek na wiele godzin sparaliżował ruch w tej części aglomeracji śląskiej. Pogotowie i strażacy robili co mogli, ale kobiety nie udało się uratować. A decydujące były pierwsze minuty.
Wina kierującej była ewidentna – zawracała w miejscu, gdzie obowiązuje zakaz. Było jeszcze widno, trochę przed godziną 15.00. A jednak nie zauważyła nadjeżdżającego tramwaju i swoim samochodem wpakowała się pod jego koła. Wagon uderzył wprost w drzwi kierowcy, stąd tak ciężkie obrażenia.
W walkę o życie kobiety zaangażowanych było wiele osób – na miejsce zdarzenia przyjechały karetki pogotowia, wozy strażackie, przyleciał nawet śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Niestety, poszkodowana zmarła.
Czy tam musiało być? Sytuację na Facebooku opisał ratownik medyczny Tomasz Zaborowski, który mieszka ok. parę minut drogi od miejsca zdarzenia. – Nie słyszałem uderzenia. Akurat przyjechała do mnie firma, która montuje mi okna. Teść mnie zapytał, czy słyszałem, co się stało. Mówił, że huk był ogromny – opowiada w rozmowie z naTemat.
Niezmiernie ważne jest jednak, aby wzywając karetkę precyzyjnie poinformować, jaki jest faktyczny stan poszkodowanego. "Zespół Ratownictwa Medycznego jadąc do zdarzenia w swojej karcie zlecenia wyjazdu miał informację o "wypadku komunikacyjnym, osobie PRZYTOMNEJ z urazem głowy". Czy ktoś z wzywających, poza wykonaniem telefonu na 999/112, oceną poszkodowanego i miejsca zdarzenia WZROKIEM z 20-30 metrów, zainteresował się stanem poszkodowanego? Oceną jego stanu świadomości, drożności dróg oddechowych i sprawdzeniem obecności bądź braku oddechu?" – pyta retorycznie ratownik.
Zapadła z mojej strony decyzja o natychmiastowej ewakuacji poszkodowanego z wnętrza samochodu. I tu pierwsza rzecz... Głos tłumu: "Nie ruszajcie jej, ma złamany kręgosłup, może mieć obrażenia, poczekajmy na służby" etc.
Moi drodzy, "Jeżeli poszkodowany znajduje się w miejscu niebezpiecznym lub jeżeli w miejscu, w którym się znajduje, nie będzie można przeprowadzić skutecznie resuscytacji krążeniowo-oddechowej, (...) najważniejsza będzie jego szybka ewakuacja".
Pan Tomasz podkreśla, że nie był jedynym, który tam niósł pomoc. – Kilka osób starało się coś zrobić. Podszedłem, przeprosiłem, powiedziałem, że jestem ratownikiem medycznym – opowiada. Z pomocą przyszedł mu jeden ze świadków – dał nóż, którym można było przeciąć pasy bezpieczeństwa.
A jednak najczęściej świadkowie albo nie potrafią, albo boją się cokolwiek zrobić. – Sam jestem instruktorem, prowadzę zajęcia z zakresu pierwszej pomocy. Jeżeli ktoś idzie na taki kurs z własnej woli, to widać zaangażowanie. Ale jeśli ktoś kogoś zmusza do udziału w kursie, bo obowiązkowe i trzeba odbębnić, to zainteresowanie tematem jest znikome. I potem, jak dojdzie do wypadku, to ci ludzie sobie tłumaczą: że przecież ja nie wiem, nie umiem, ja się śpieszę. Ale dla kogoś to jest żona, mama, babcia, córka... Cały świat, który w tej chwili się zawalił – opowiada pan Tomasz.
