Mistyfikacja PiS. Oto gdzie Morawiecki ukrył dziurę w budżecie
Jacek Liberski
15 stycznia 2020, 12:16·5 minut czytania
Publikacja artykułu: 15 stycznia 2020, 12:16
Tematem pięćdziesiątego felietonu dla Na Temat będzie dzisiaj głównie fikcja. Fikcja państwa dobrobytu według Jarosława Kaczyńskiego. Umiłowany przez naród jego zbawca umyślił sobie kiedyś, że zajmie poczesne miejsce wśród wielkich ludzi tego narodu i że dzieci, młodzież i dorośli chodzić będą ścieżkami jego, wsłuchując się w genialne rady ojca narodu. Jedną z jego złotych myśli jest polska wersja państwa dobrobytu. Na czym polega? O, to bardzo proste – na sklejeniu dogmatów etatyzmu z religią katolicką, przy czym Kościół jest w tej sklejce elementem silnie ją wiążącym, to Kościół daje Kaczyńskiemu władzę, żądając za to sowitej ceny.
Reklama.
Dziś o dwóch mistyfikacjach tej władzy: zrównoważonym budżecie i nadchodzącym twardym lądowaniu dla większości obywateli tego kraju. Przypomnijmy starą prawdę - gdy gospodarka hamuje, najpierw odczuwają to ci najsłabsi. Niby to truizm, ale zwłaszcza truizmy należy dzisiaj przypominać.
Zrównoważony budżet - hokus pokus Kaczyńskiego
Budżet zrównoważony ma być jedynie z nazwy. W rzeczywiści niewiele trzeba, aby zrozumieć, że to czysta mistyfikacja. Wystarczy przeanalizować tabele dołączone do projektu ustawy budżetowej. Co z nich wynika? Wielka budżetowa dziura na bisko 75-90 mld złotych. Skąd? Już wyjaśniam.
Dziura ta jest wynikiem dwóch wielkich operacji księgowych: wypchnięcia części wydatków budżetowych poza budżet oraz finansowania stałych wydatków jednorazowymi wpływami. W świecie finansów nazywa się to kreatywną księgowością, czyli czymś za co księgowi w firmach prywatnych mogą mieć spore problemy. No ale czego nie robi się dla propagandy.
W szczegółach wygląda to tak:
Jednorazowe świadczenie emerytalne, które nie jest żadną 13. emeryturą, gdyż dotyczy jedynie emerytur najniższych, rząd wyrzuca poza budżet do Funduszu Solidarnościowego. Fundusz ten, co ciekawe, jest także poza regułą ostrożnościową, zapisaną w Konstytucji. To jednorazowe świadczenie kosztuje podatników 16,5 mld złotych.
Podobnie ma się rzecz z Funduszem Dróg Samorządowych. Środki, które normalnie powinien wydatkować budżet, wypchnięto do zewnętrznego Funduszu, którego także nie obejmuje powyższa reguła. To kolejne 4 mld złotych.
Bardzo ciekawą operacją księgową jest sfinansowanie TVP poprzez obligacje skarbowe. W Polsce nie liczy się tego do wydatków budżetu, ale w Unii owszem. To kolejne ponad 2 mld.
I wreszcie sztuczka księgowa związana z wydatkami budżetu wypchniętymi do samorządów, czyli głownie to subwencja oświatowa oraz propagandowo świetnie brzmiące obniżenia podatków w rodzaju zerowego PIT dla młodych. W sumie samorządy obciążone zostaną kosztami rzędu 10-15 mld złotych.
Zatem dzięki tym czterem operacjom z budżetu wypchnięto wydatki na kwotę 32-37 mld. Ale to nie koniec sztuczek. Kolejna to finasowanie stałych, sztywnych, więc corocznych wydatków budżetu wpływami jednorazowymi, które mają się pojawić jedynie w tym roku. W szczegółach wygląda to tak:
Z opłaty przekształceniowej OFE do IKE rząd planuje uzyskać 17 mld, ale przecież nie wiadomo, czy ta wartość jest realna, bo nie wiadomo ilu obywateli skusi się na propozycje rządu. No ale rząd tyle zakłada.
Kolejny jednorazowy wpływ to sprzedaż darmowych pozwoleń na emisję CO2. Tutaj rząd planuje uzyskać 7,5 mld złotych.
Kolejna jednorazowa transakcja to sprzedaż praw do częstotliwości 5G. Jak się szacuje można z tego tytułu otrzymać około 4,5 - 5 mld złotych.
Dalej, to jednorazowe dochody z OFE według suwaka (one w 2020 roku się skończą) i to może przynieść jakieś 3,3 - 3,5 mld złotych.
No i wreszcie zagadka nad zagadkami, czyli planowana wpłata z zysku NBP w kwocie 7,2 mld złotych. Ale uwaga: chyba nigdy w historii wolnej Polski nie założono tak wysokiego zysku NBP. Rzecz w tym, że nie da się przecież w ostateczności przewidzieć, jak się ułożą kursy walut oraz różnice kursowe. To czysta loteria. Ale nie to jest najważniejsze. Jedyne co przychodzi do głowy, skąd wziąć tak duży zysk z NBP, to wycena zgromadzonego w Banku centralnym złota. To zaś mogłoby wyjaśniać ostatnie operacje NBP związane z zakupem tego kruszcu, które budziły tyle emocji. Jednak, aby taki zysk uzyskać należałoby po prostu dokonać określonych operacji handlowych na tym szlachetnym metalu. Jeśli okazałoby się to prawdą, byłby to nie tylko skandal, ale przede wszystkim jawne przestępstwo, gdyż zarówno Konstytucja jak i ustawa o Narodowym Banku Polskim zakazują finansowania budżetu państwa wprost z NBP.
Zatem łącznie owych jednorazowych wpływów szacuje się na około 40 mld złotych. Dodając do tego środki wypchnięte z budżetu do różnych funduszy i do samorządów, otrzymujemy kwotę blisko 75 mld. A przecież nie zapominajmy o 14 mld złotych łącznych długów szpitali, które w ostatnich czterech latach wzrosły lawinowo. Wszystko to razem zbliża nas do astronomicznej kwoty 90-100 mld złotych deficytu. I to w czasach kończącej się koniunktury, o której napiszę w dalszej części felietonu. Zatem przekraczamy już 4% PKB! Czy trzeba się bać? W odróżnieniu do całej rzeszy ekonomistów wierzących w politykę Prawa i Sprawiedliwości, ja mówię: tak, trzeba się bać.
Spowolnienia nie będzie, będzie gorzej
Bać się trzeba dlatego, że cała konstrukcja budżetu, jego wpływów i wydatków opiera się na z jednej strony nierealnych szacunkach związanych z wpływami (hamujemy), z drugiej strony na wydatkach, które w znacznej mierze są wydatkami z gruntu politycznymi, niemającymi nic wspólnego z rozwojem państwa. Najlepiej widać to w budżecie środków europejskich na lata 2016-2019, gdzie czarno na białym można zobaczyć, jak rząd wydaje środki na inwestycje. A wydaje je o przeszło 20 mld złotych rocznie mniej niż zakładano. Wszystko to każe się poważnie zastanowić nad zbliżającym się gospodarczym trzęsieniem ziemi w Polsce.
Bo dobrze już było. I się skończyło. Lata względnie dobrej koniunktury większość krajów europejskich wykorzystało, aby długi i deficyty zbić, jak choćby Niemcy, gdzie co sekundę dług publiczny maleje o 47 euro, u nas wymyślono politykę rozdawania kasy w sposób nie tylko nieprzemyślany, ale przede wszystkim jednokierunkowy.
Ostatnie dane makro i mikroekonomiczne są nieubłagane - spada wszystko, co do rozwoju jest potrzebne przy jednoczesnym wzroście wszystkiego, co stymuluje kryzys, w tym spadek notuje jedyny silnik, dzięki któremu PiS opierał swoją filozofię państwa dobrobytu, czyli konsumpcja. Zatem 30 mld złotych ładowanych w wybrane grupy społeczne rok w rok od czterech lat, co daje wydatki ponad 120 mld, poszły, mówiąc kolokwialnie, psu na budę. Ani nie wzrosła dzietność, ani nie obniżono obszarów biedy (wręcz przeciwnie - wzrosła liczba osób biednych), ani też konsumpcja nie uruchomiła trwale gospodarki. Niebezpieczne dla ludzi poglądy gospodarcze, głoszone przez różnej maści etatystów, po raz kolejny okazały się piękną mrzonką i ułudą. Jak wielką, okaże się wkrótce. Pomijam już taki drobny szczegół - co można było zrobić za te ponad 120 mld złotych przez ten czas.
Przygotowując się do tego felietonu przejrzałem dane ekonomiczne z różnych źródeł i przeczytałem kilkanaście artykułów prasowych o tej tematyce. Od bardziej optymistycznych (te z prasy prawicowej) po mniej optymistyczne (media pozostałe). Najbardziej przemawiają do mnie prognozy Konfederacji Lewiatan, bo są najbardziej pesymistyczne, a życie nauczyło mnie, aby w kwestiach ekonomii bardziej wierzyć tym większym pesymistom. Rozczarowanie może być albo żadne, albo mniejsze.
Co mówi Lewiatan o prognozach na 2020 rok? Dynamika PKB 3,1% (dramat), dynamika inwestycji 2,8% (koszmar), dynamika konsumpcji prywatnej 3,2% (tragedia), średnioroczna inflacja 3,5% (to odczują najbardziej najsłabsi), stopa bezrobocia 5,6-5,8% (czyli zaczyna rosnąć). W tych dwóch ostatnich wskaźnikach i tak uważam, że Lewiatan jest optymistą, bo ja widzę raczej inflację bliską 4% a bezrobocie blisko 6%. Do tego dodajmy spadający wskaźnik DIK (Dynamiczny Indeks Konsumpcji), czyli wskaźnik, który jest tym samym czym PMI dla przemysłu i mamy gotową recepturę nie na jakieś tam łagodne spowolnienie, tylko na wzorcowy przykład krachu państwa. Rzecz jasna nie tak od razu.
Politycznie zaś rzecz ujmując, właściwie to dobrze. Nie ma lepszej nauki dla wyborców, zwłaszcza tych ogarniętych syndromem “dobrobytu według PiS”, jak przekonać się na własnej skórze, czym w istocie są rządy populistów. Rzecz w tym, że po takiej rujnującej kraj władzy nadejść może jeszcze bardziej rujnująca kraj skrajna prawica.
Cóż, parafrazując pewne znane przysłowie dotyczące kobiet – kto zrozumie wyborcę socjalistyczno-prawicowo, ten zrozumie wszystko.