Tytuł "Kraina miodu" wprowadza lekkie zamieszanie. Nakręcony przez parę Macedończyków dokument nie jest wariacją na temat przebojowej animacji Disneya. Co nie znaczy, że z bajką nie ma nic wspólnego. Ma wspaniałe przesłanie, zwroty akcji, wojowniczą bohaterkę, szwarccharaktery, a nawet minimalistyczny happy end. I ta historia wydarzyła się naprawdę.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Sami swoi na Bałkanach
Wiele osób może się rozczarować (lub wręcz przeciwnie), ale to nie jest zwykły dokument o sekretnym życiu pszczół w stylu Discovery Channel. Miododajne owady są jednak ważnym elementem całej opowieści, której główną bohaterką jest 50-letnia Hatidze. Mieszka na mało przyjaznym pustkowiu, gdzieś na Bałkanach. Zarabia na życie sprzedając miód na targu w położonym niedaleko Skopje.
Hatidze sprawia czasem wrażenie matki pszczół, śpiewa im piosenki i podbiera tylko połowę ich smakowitego skarbu. Oddaje w ten sposób szacunek swym bzyczącym żywicielom, ale i zachowuje równowagę w przyrodzie. Kobieta nie ma nikogo oprócz sparaliżowanej, chorej matki. Poświęca jej całe swojej życie. Ascetyczna codzienność zostaje przerwana przez nieproszonych gości. Akcja nabiera też niespodziewanego tempa.
Nie zdradzając dalszej fabuły napiszę tylko, że obok Hatidze wprowadza się wielodzietna rodzina totalnie burząc całą harmonię w okolicy. Ojciec jest nieporadnym "Januszem biznesu", matka jest obdarzona nadludzkimi zdolnościami (przesuwa auta, rzuca oponami), ale totalnie nie potrafi ogarnąć biegających wokół dzieciaków ze skłonnościami autodestrukcyjnymi. Pomiędzy sąsiadami pojawiają się tarcia, które czasem przypominają komediowych "Samych swoich", a czasem prawdziwy dramat wywołujący ogromną irytację i złość.
Nieprawdopodobna prawdziwa historia
Przebieg filmu jest tak fabularny, że aż trudno uwierzyć, że to nie fikcja, lecz dokument. Mam fioła na punkcie produkcji, których twórcy mieli na tyle dużo cierpliwości, szczęścia i talentu, że udało im się uchwycić nieprawdopodobną historię, która mimochodem narodziła się w trakcie zdjęć. Tak było z "Sugar Manem", czy "Ikarem" i tak jest właśnie z "Krainą miodu". Aż musiałem pogrzebać w sieci, by sprawdzić jak Ljubomir Stefanow oraz Tamara Kotewska tego dokonali.
Okazało się, że pomysł na "Krainę miodu" był zupełnie inny. "Początkowo chcieliśmy nakręcić krótkometrażowy film dokumentalny w rejonie Bregałnicy. To wyjątkowa rzeka, bo średnio co dziesięć lat zmienia swój naturalny bieg, a wraz z nią wędrują okoliczne wioski. Nawiązaliśmy kontakt z lokalnymi rolnikami, ale po spotkaniu z Hatidze zdecydowaliśmy się z nią zostać. Zależało nam na opowiedzeniu jej historii" - mówiła Tamara Kotewska w wywiadzie.
I tak zostali na dłużej. Zdjęcia powstawały aż trzy lata. Ekipa przyglądała się swoim bohaterom, ale oczywiście nie reżyserowała ich poczynań. Jednak nie zostawili ich z gołymi rękami, sami święcąc triumfy na świecie. "Choć nie składaliśmy im żadnych pochopnych obietnic, po cichu pracowaliśmy nad dwiema niespodziankami, które miały odmienić ich życie. Ostatecznie Hatidze, nasza główna bohaterka, dostała nowy dom w najbliższej cywilizowanej wiosce, a rodzinie podarowaliśmy samochód, którego tak bardzo pragnęli i potrzebowali" – zdradziła para reżyserów.
"Połowa dla mnie, połowa dla was"
Historia historią, ale "Kraina miodu" jest też zrealizowana jak film artystyczny. Mroczne, długie, statyczne ujęcia z wnętrza chaty przypominają obrazy Caravaggia. Za serce chwytają piękne, słoneczne kadry z pszczołami. Wszelkie sceny "akcji" z sąsiadami są poprowadzone bezwstydną kamerą z ręki, która dodaje im surowości i brutalności. Sposób kręcenia jest nieprzypadkowy, różnorodny, a całość została zmontowana w klasycznym schemacie: wstęp, rozwinięcie, punkt kulminacyjny i zakończenie.
"Kraina miodu" ma proekologiczne przesłanie, ale jest ono zupełnie niewymuszone. Ukazane zostało naprawdę namacalnie. W kluczowym punkcie filmu mamy do czynienia z magią, ręką Boga, równowagą Wszechświata, a może po prostu z przypadkiem? Każdy widz zinterpretuje to sobie po swojemu. Jedno jest pewne: wszyscy będą przecierali oczy ze zdumienia, że twórcy znaleźli się w idealnym miejscu i czasie, by to uwiecznić na taśmie. Nie chcę popadać w duchowe uniesienia, ale to wygląda jak jakiś znak od Matki Natury.
W "Krainie miodu" jest chochla dziegciu, ale i tak ostatecznie film jest miodem na nasze serce. Jest przepełniony humanizmem i symboliką. Zaprezentowaną przez Macedończyków historię możemy przekładać zarówno na losy naszych europejskich przodków i sąsiadów zza oceanu, na współczesny, eksploatowany przez nas świat, czy nasze podwórko, ale możemy go też oglądać jako opowieść o niezwykle inspirującej bohaterce, która daje nam cenną lekcję z przyrody.