Czy uczelnie powinni dawać nam "wyprawkę" na survival na rynku pracy? Czy ta "wyprawka" powinna być zestawem konkretnych umiejętności czy może jedynie wyposażeniem intelektualnym? A przede wszystkim – po co nam w ogóle studia?
Do wrześniowych "Wysokich Obcasów Extra" trafił list czytelniczki, studentki kulturoznawstwa, która zwierzyła się, że podczas rozmowy kwalifikacyjnej o pracę oznajmiono jej, że jest egzotyczna. Jak to ujęła – "poczułam się jak ananas". Okazało się jednak, że ta egzotyzacja ma wydźwięk pozytywny – ponoć inni studenci przychodzili przestraszeni i gotowi zrobić wszystko za każde pieniądze. Humanistka podpisująca się jako "Domi" – nie. List zakończyła apelem do kolegów i koleżanek humanistów, aby nie poddawali się presji rynku pracy i polegali na swojej pasji i kreatywności.
Ci, co nie umieją i ci, co nie rozumieją
Czy rynek pracy rzeczywiście jest spragniony humanistów z "niepraktyczną wiedzą"? Czy może wręcz przeciwnie – potrzebuje fachowców, którzy będą obeznani z konkretnymi technikami? A może rolą studiów wcale nie jest przygotowywanie do zmagań na rynku pracy?
Tak twierdzi Dominika Komender, była studentka filozofii UW, dzisiaj strateg marketingowy:
– Od przygotowywania do zawodu są, jak sama nazwa wskazuje, zawodówki. Według mnie rynek pracy nie ma problemu z humanistami, wręcz od lat mówi się, że są pożądani ze względu na umiejętność kreatywnego myślenia potrzebnego w każdym zawodzie.
Dominika martwi się jednak, że instytucja uniwersytetu uległa deprecjacji. – Niewiele osób idzie na studia z myślą o zdobywaniu wiedzy z dziedziny, która ich interesuje – ale też, nie oszukujmy się, nikt nikomu nie każe mieć zainteresowań. Do tego dochodzą chłoporobotnicze kompleksy naszego społeczeństwa, które sprawiają, że ludzie idą na studia, żeby zdobyć papierek i coś udowodnić światu, najczęściej dlatego, że rodzice im każą. To wszystko nie sprzyja raczej temu, żeby tłumy szły studiować filozofię czy antropologię, bo to są studia, które wymagają dużego intelektualnego zaangażowania. Kierunki filologiczne z kolei są oblegane przez ludzi idących po linii najmniejszego oporu – znam niemiecki, pójdę na germanistykę i będę miał skończone studia. Problemem polskiego szkolnictwa na każdym stopniu nie jest to, że nie przygotowuje do życia na konkretne sposoby (że nie uczymy się w liceum wypełniać PIT-u, a na studiach zdobywać pracę), tylko że nie uczą czegoś, co się przydaje zawsze i wszędzie – uczenia się, zdobywania nowych umiejętności i wiedzy.
Studia stają się więc przystankiem donikąd – ale nie uczą samodzielnego myślenia ani nie pomagają w rynkowym profilowaniu się. Jacek Sosnowski, absolwent kulturoznawstwa, z Fundacji i galerii Propaganda, jest zniesmaczony sposobem, w jaki w Polsce działa system edukacji – Jako pracodawca humanista rekrutujący pracowników humanistów powiem tak – humaniści nic nie umieją, ale i tak są lepsi od nie-humanistów bo ci nic nie umieją, a dodatkowo nic nie rozumieją.
Nie wiadomo dlaczego, nasz system edukacji nadal ma na celu produkcję pracowników – najlepiej przemysłu ciężkiego. Trwamy w XIX-wiecznym przekonaniu, że ludzi trzeba edukować tylko po to, aby mogli przeczytać w fabryce napis: Uwaga stopień! i sobie zębów nie wybić.
Niestety, aktualna ustawa o szkolnictwie wyższym utwierdza ten stan rzeczy, uczelnie umacniają ten system jeszcze bardziej, a efektem tego jest to, że co raz mniej ludzi chce kończyć na studia, bo wolą od razu iść do pracy w przeświadczeniu, że studia niczego nie uczą. Uniwersytety powinny być miejscem, gdzie każdy kształtuje swój światopogląd niezależnie czy jest to fizyka, czy korzenioplastyka.
Jerzy Stachowicz, doktor kulturoznawstwa, martwi się dzisiejszą społeczną pozycją humanisty. Od razu jednak zastrzega, że jest to także pojęcie mocno nieprecyzyjne – Tzw. humanista nie tyle jest traktowany jak freak, co sam siebie stawia na takim miejscu. Nie da się ukryć, że droga zawodowa humanisty jest usłana cierniami. Jednak trzeba na początek zdefiniować, kogo określamy tym mianem. Absolwenci prawa czy psychologii mają jednak dużo lepszy start w życie zawodowe, niż absolwenci polonistyki lub historii.
– Na pewno można mówić o upadku statusu społecznego humanisty – podkreśla – który często utożsamiał się, był utożsamiany, z inteligencją. W dobie swoistej medialnej kampanii na rzecz powołania polskiej klasy średniej, wzrósł status społeczny specjalisty, człowieka korporacji, biznesmena itp. Problemem jest również wielka nadpodaż absolwentów kierunków humanistycznych.
Stachowicz postuluje idealizm:
– Humanista powinien być człowiekiem z pasją, który, niczym biznesmen jest skłonny zastawić się i biedować, by spełniać się w badaniach naukowych, pisaniu, zgłębianiu „niepotrzebnej” wiedzy.
Czy istnieje jakaś recepta na rozwiązanie problemu? Jerzy Stachowicz ma dość sprecyzowaną wizję tego, co mogłoby pomóc uczelniom humanistycznym: – Uważam, że dla studiów humanistycznych. Zwłaszcza tych zajmujących się najbardziej „niepraktyczną” wiedzą pójście w stronę upraktyczniającą jest bardzo złym posunięciem. Jedynymi sposobami upraktycznienia niektórych kierunków, wydziałów itp. są przecież: już widoczne, całkowite przemodelowanie kierunków czy specjalizacji i dublowanie istniejących już na innych wydziałach oraz sztuczne wymyślanie „praktycznych zastosowań”.
Uważam, że wiele kierunków humanistycznych powinno funkcjonować nie w oparciu o zasadę „sprzedaży wiedzy praktycznej” dla jak największej ilości klientów, lecz na zasadzie budowania „marki segmentu premium”.
Przyszłość widzę w elitarności, małej liczbie absolwentów, przy jednoczesnym nie obcinaniu środków finansowych. Skoro na rynku pracy nie ma zapotrzebowania na tysiące polonistów i historyków, to może zamiast na siłę wymyślać jakieś niesamowite „praktyczne” kierunki (czy jest już marketing historyczny albo zarządzanie przeszłością?), warto przyjmować 20 studentów na studia dzienne, a resztę na płatne, jeśli tacy chętni się znajdą. Ta 20 najlepszych może przynieść zresztą uczelni, w postaci głębszego zaangażowania w zdobywanie „wiedzy niepraktycznej” równie duże korzyści, rankingowe, prestiżowe, a kiedyś być może nawet finansowe.
Dlaczego warto przeczytać Kanta
Marta Radziak, studentka polonistyki i fizyki, uważa, że problem dotyczy nie tylko humanistów, ale studentów uczelni wyższych w ogóle: – Oddzielamy grubą kreską nauki przyrodnicze i techniczne od tak zwanych humanistycznych, przy bardzo częstym skreślaniu tych ostatnich jako szansy na znalezienie dobrze płatnej pracy. Studiuję jednocześnie na Wydziale Fizyki i Polonistyki, i niestety bardzo często spotykam się z przekonaniem, że kierunki humanistyczne są prostsze, mniej wymagające w porównaniu, z tak zwanymi naukami ścisłymi. A prawda jest taka, że zdobycie wykształcenia wyższego nie jest równoznaczne ze znalezieniem pracy, bez względu na ukończony kierunek.
Zgadza się z nią studentka, Anna Paradowska: – Na studia szłam zupełnie nie wiedząc, co będę po nich robiła, szłam, bo wszyscy z klasy szli, a zostałam z powodów towarzyskich – w tym sensie spełniły swoją rolę "boostera" kariery, bo gdziekolwiek w Warszawie bym nie chciała pracować (w interesujących mnie branżach) siedzą moi znajomi i znajomi znajomych. Studiuję na kierunkach uważanych za skrajnie "niepraktyczne" (nawet przez samych humanistów) – filozofii i w Instytucie Artes Liberales, pracodawcy raczej wiedzą, że głównie zajmuję się staroormiańskim, rachunkiem predykatów i szczególną teorią względności, a problemów z pracą nie miałam i nie mam od matury.
Niestety, wartość mojego dyplomu spada z roku na rok – przez rynek psuty przez prywatne uczelnie, przez niż demograficzny i walkę o studenta nawet za cenę przyjmowania i przepuszczania przez kolejne etapy głąbów.
Błąd polityków, ten cały podział na praktycznych/niepraktycznych, humanistów/niehumanistów nie ma sensu, ale oni tego nie wiedzą, bo widocznie nie czytali Kanta – dodaje z przekąsem.
Agata Sierbińska, absolwentka IKP i SGH i doktorantka także jest zdania, że problem nie dotyczy tylko uczelni humanistycznych, ale uczelni w ogóle. A raczej naszego postrzegania ich użyteczności: – Mam wrażenie, że intensywna ostatnio dyskusja o nieszczęśliwych absolwentach, którzy nie mogą się odnaleźć na rynku pracy jest postawiona na głowie. Zupełnie nie wiem skąd się wzięła powszechna (jak mi się wydaje) opinia o tym, że studia miałyby przygotowywać do pracy. Chciałabym zauważyć, że ŻADNE studia – zarówno "humanistyczne fanaberie", jak i prawo i medycyna nie przygotowują do pracy.
Skończyłam SGH - i nie powiedziałabym, że ta ostatnia uczelnia zapewniła mi sukces w życiu zawodowym. Może dlatego, że mimo tytułu "magistra nauk ekonomicznych" nie czuję się specjalnie swobodnie w tej dziedzinie. W ogóle wydaje mi się, że ten papier nie jest mi do niczego potrzebny (na dowód tego powiem, że mój dyplom od dwóch lat leży sobie w dziekanacie SGH-u czekając aż będę miała czas go odebrać).
Pracuję w instytucji kultury (w teatrze) i na ten temat mogę powiedzieć tylko tyle, że chyba musiałabym studiować na wszystkich kierunkach świata żeby się do tego przygotować – bo muszę być i prawnikiem (czy jakieś studia poza administracją publiczną przewidują kurs z prawa zamówień publicznych?) i ekonomistą i korektorem i pracownikiem fizycznym i copywriterem i dziennikarzem i prawnikiem i dyplomatą i grafikiem i tak dalej. Oczywiście w zakresie potrzebnym do wykonywanych przeze mnie zadań. No ale, do cholery, niby na jakich studiach miałabym się do tego przygotować?