Fot. na:Temat
REKLAMA
Odpowiedź: wybierać inne drogi, ale nie mówić o tym głośno. Grzegorz Turnau robi tak od lat, udostępniając swoje kolejne marszruty tylko zainteresowanym. Nie ukrywa jednak, że najchętniej zamiast chodzić swoimi ścieżkami - jeździłby. Czym? Dyplomatycznie powie, że hybrydą, a tak naprawdę? Sprawdźcie, co napędza najbardziej znanego wykonawcę piosenki poetyckiej.
Kim jest Grzegorz Turnau w oczach przeciętnego Kowalskiego, Kowalskiej?
Podejrzewam, że kojarzy się mnie z tym, co robię, czyli przetwarzaniem literatury na piosenki. I z „Cichoszą”. Oczywiście, jest też Kraków. Myślę, że ludzie kojarzą mnie z Krakowem trochę tak jak Smoka Wawelskiego. Od tego nigdy nie uciekałem. Jak jednak łatwo się domyślić, moje życie i moje zajęcia toczą się wokół wielu innych miejsc i spraw. Takich chociażby jak winnica.
Denerwuje pana bycie tym “Smokiem Wawelskim”? To, że niemal każdy, kto jedzie na wycieczkę do Krakowa liczy, że spotka pana na Brackiej?
Nie powinno przytomnego człowieka denerwować coś, co go pozytywnie określa. Gdyby to było skojarzenie negatywne - wtedy bym się martwił. Smok został przez Pagaczewskiego i jego Baltazara Gąbkę całkowicie zrehabilitowany. A skojarzenie z pięknym, historycznym miastem, bycie zaliczanym do jego wyróżniających się mieszkańców - to chyba nie jest powód do zdenerwowania.
Ale artyści nie lubią szufladek, uciekają z nich - czasem trochę na siłę. Pan nie miał takiego momentu, że pomyślał: “A teraz nagram taką płytę, że mnie nie poznają”?
Nigdy tak nie myślałem. Robiłem to, co chciałem i mogłem zrobić. Interesowałem się przeszłością.
Nagrałem płyty poświęcone twórczości Przybory i Wasowskiego, a także Grechuty. Dużo czasu i energii poświęciłem muzycznej „mitologii” Inowrocławia, z którym też jestem rodzinnie związany. Współpracowałem z muzykami jazzowymi i orkiestrami symfonicznymi.
Wielokrotnie grałem wspólne koncerty z „Zakopower”, nie mówiąc o niezliczonych trasach z Andrzejem Sikorowskim. Wiele czasu poświęciłem też pracy w teatrze, jestem kierownikiem muzycznym warszawskiej „Lalki”. Niedawno wydałem płytę anglojęzyczną.
A wszystko tylko i wyłącznie ze strachu przed nudą. To jest ten podstawowy motor. To, co mnie napędza, to chęć ucieczki od tej kuli u nogi, którą jest przyzwyczajenie.
Oczywiście, nigdy nie porywałem się na to, żeby wyglądać jakoś inaczej, ubierać się bardziej młodzieżowo. Takie programowe „akcje wizerunkowe” raczej mnie śmieszą. We wszystkich poczynaniach artystycznych liczy się autentyczność i konsekwencja. Trzeba próbować, otwierać się na nowe pomysły, na współpracę. Nie można jednak udawać. Za udawanie, prędzej czy później, płaci się mandat. Ale na szczęście nie jestem aktorem, więc „szufladka serialu” mnie nie dotyczy…
Ale już szuflada jednej piosenki...?
Nigdy nie miałem przeboju sensu stricto, czyli nie miałem piosenki, która byłaby nucona przez tzw. ogół. Zdarzały się utwory, które były znane i z którymi jestem do dzisiaj kojarzony, ale to nie były hity kalibru “Bo do tanga..”.
Pozwolę sobie nie zgodzić się z panem. Zresztą to, czy dany artysta jest popularny, czy nie, można wygooglować. Szuka pan siebie w internecie?
Oczywiście, czasem tak… Ale wygodniej jest mi o tym nie myśleć. Dopóki - i to jest chyba najważniejsze - rok w rok gram kilkadziesiąt koncertów, które właściwie zawsze są sprzedane, to świadczy o tym, że to, co robię, jest komuś potrzebne.
A co myśli artysta estradowy, kiedy publiczność domaga się jego najbardziej znanych piosenek? Jak pan się czuje grając największe przeboje po raz milionowy?
Nie mam z tym żadnych problemów, poza regułą, że każda z tych piosenek, co jakiś czas, jedzie na dłuższe wakacje. Po powrocie z urlopu znów staje się atrakcyjna. Także dla mnie.
Która była na najdłuższym urlopie?
Chyba “Cichosza”. Ona wraca, ale już jako swego rodzaju cytat. Już nawet czasem zapominam, że to moje. Nigdy nie odczepiłem się natomiast od “Brackiej” - zawsze jest grana, może dlatego, że jest w niej dużo przestrzeni. Zmieniają się zespoły, instrumentarium. Można się tą piosenką trochę pobawić.
Ortodoksi mówią co prawda, że ludzie przychodząc na koncert chcą usłyszeć wersję taką, jaką znają z płyty. Pewne odstępstwa jednak można usprawiedliwić.
Zdarzyło się, że po koncercie ktoś pana zaczepiał i domagał się swojego ulubionego przeboju?
Prawie zawsze tak jest. Pamiętam dwa takie przypadki: podeszła do mnie dziewczyna przed koncertem plenerowym i spytała: “Czy zagra pan “Brackę”? Bardzo mi się to spodobało: Bracka — jako rzeczownik rodzaju żeńskiego. Był też pewien pan, który, już po bisach, krzyczał: “Grzesieeek! Czekoladkę!”. Chodziło oczywiście o “Bombonierkę”.
Kiedyś powiedział pan, że wchodząc na scenę czuje się bezpiecznie. Paradoksalnie, wielu artystów otwarcie przyznaje, że mocno się stresuje przed występami. Pana trema nie dotyczy?
Wyjście do publiczności, samo w sobie, jest dość przerażającym aktem, na pograniczu samobójstwa. Za każdym razem trzeba udowodnić, że ma się do tego prawo: że to nie jest oszustwo. Ci ludzie zapłacili za coś, co teraz ja muszę im dostarczyć, bo wiem, że umiem. A jeśli nie umiem? Jest takie czeskie słowo “umelec” - oznacza artystę.
Dlatego tak kocham Czechów: mają fantastyczne słowa, racjonalnie oddające całą istotę zjawiska czy zawodu. Na przykład „divadlo” — czyli teatr. A “umelec” — musi coś umieć.
W tym sensie przestrzeń estrady jest bezpieczna, bo wiem dokładnie, co chcę zrobić, wiem dokładnie, co się wydarzy. Muszę tylko umieć to zrobić.
Od zawsze miał pan takie poczucie?
Kiedy byłem mały i nie miałem jeszcze motorynki, rodzice kupili szafę. Zanim zdążyli ją zagospodarować, ja do niej wszedłem, wziąłem latarkę, zamknąłem się i czytałem. Ojca tak to rozbawiło, że mi tam zainstalował lampkę. Jak tylko miałem ochotę, to z książeczkami wchodziłem sobie do tej szafy i czytałem albo rysowałem.
Interpretacja może być tu dowolna: wycofanie, powrót do łona matki, teorie freudowskie - wszystko jest możliwie - pozostawiam to psychologom. Ale być może to moje wychodzenie na estradę jest przetworzonym wchodzeniem do szafy, czyli do bezpiecznej przestrzeni.
Zamkniętej.
Tak, ona jest paradoksalnie zamknięta - zamknięta światłem. Niezbyt często występuję w wielkich halach - zwykle są to teatry, sale koncertowe, czyli przestrzenie ograniczone światłem właśnie.
Zdarzają się sytuacje, w których ta bariera pęka?
Bardzo nie lubię śpiewać, jednocześnie nie grając. To połączenie organiczne. Kiedy nie gram na instrumencie, tylko stoję i śpiewam, czuję się fatalnie. W ogóle nie rozumiem, jak tak można.
Gdzie więc w tym wszystkim jest publiczność, jeśli pan na koncercie siedzi zamknięty w tej swojej bańce światła?
Publiczność to czysta energia. Wiele osób, które od lat robią to, co ja, potwierdzi, że ilość wysiłku wkładana w koncert jest zależna od tego, co się dostaje z drugiej strony. I tu nie chodzi o głośne brawa czy okrzyki, ale o to, co się czuje, o tę energię.
A jak się jej nie czuje, to co wtedy?
Jeśli jest się w panice, to próbuje się dać więcej. Prowadząc samochód, który nie jedzie, też próbuje się gaz wcisnąć do dechy - to podobna zasada. Ale najlepiej jest skupić się na tym, co ma się do zrobienia. Rzetelność i cierpliwość bywa doceniana.
Pamięta pan koncert-porażkę, w którym szczególnie uporczywie ta maszyna nie chciała ruszyć?
Totalną porażką jest każdy koncert, który jest odwołany.
Porażka pojawia się też wtedy, gdy naruszona zostaje umowna, intymna przestrzeń, taka strefa nadgraniczna pomiędzy artystą a publicznością. Kiedyś graliśmy koncert w Niemczech, w kościele. Przy drugim czy trzecim numerze, jakiś facet przepchał się do fortepianu i zaczął mnie opieprzać za to, że jest za głośno. Uprzejmie odesłałem go do akustyka.
Do rękoczynów nie doszło. Jakoś dobrnęliśmy do końca, ale bez satysfakcji. Jest takie powiedzenie w naszym plemieniu estradowym, stosowane wówczas, gdy występ nie należy do najprzyjemniejszych: „grajmy stąd”.
logo
Fot. na:Temat
A koncert, podczas którego poczuł pan jakąś niesamowitą energię od publiczności, mimo że nic tego nie zapowiadało?
Nie tak dawno pojechałem na obóz harcerski, gdzieś w środku lasu. Znajomi znajomych, którzy go organizowali, mieli taką tradycję, że każdego lata przywozili dzieciakom artystę-niespodziankę. I ten artysta występował przy blasku księżyca i pochodni. Jechałem z duszą na ramieniu, bo nie wierzyłem, żeby oni w tym lesie chcieli mnie słuchać. Dzieci tam miały być, nastolatki…
Proszę sobie wyobrazić, że cały ten obóz śpiewał ze mną. To było naprawdę kapitalne, uskrzydlające. Z pewnością ukartowane, ale i tak miłe.
Pan, mając tyle lat, raczej by z nimi nimi nie śpiewał. Nie lubił pan śpiewać jako dziecko.
Ze szkoły muzycznej uciekałem z krzykiem, bo kojarzyła mi się głównie z rywalizacją, presją, dyscypliną i brakiem przyjemności muzykowania. Przyjemność ze śpiewania zacząłem znajdować dopiero odtwarzając piosenki ze słuchu, w trakcie mojego rocznego pobytu z tatą w Anglii.
Chodziłem tam do szkoły i trochę byłem, przynajmniej na początku, samotny. Zaprzyjaźniłem się z pianinem. Kiedy wróciłem do Krakowa i przystąpiłem do szkolnego teatru, nieco bardziej zainteresowałem się poezją i komponowaniem do wierszy. Na mojej ostatniej płycie (“Bedford School” - red.) otwarcie deklaruję, że tak naprawdę śpiewać zacząłem właśnie w tamtej angielskiej szkole.
Czy jak większość muzyków zaczął pan pisać piosenki, żeby podrywać dziewczyny?
W czasach liceum nie miałem argumentów sportowych czy naukowych, nie mówiąc o samochodach, ale już moje ładne granie zawsze robiło wrażenie. Parę koleżanek, nie ukrywam, sympatyzowało z tym, co robiłem.
Porównuje pan to, co napędzało go do działania kiedyś i to, co motywuje dzisiaj? Co się w tej kwestii zmieniło?
Nie umiem powiedzieć, co kiedyś zamierzałem. Pewnie zamierzałem być zdrowy, sławny i bogaty. Młody wiek ma to do siebie, że myśli się mało, a dużo robi. Dopiero potem człowiek zaczyna się zastanawiać. I na zastanawianiu upływa mu reszta życia.
Mówiąc o młodym pokoleniu: czy z wiekiem aktywował pan tryb mentorski?
Nie mam skłonności pedagogiczno-wychowawczych. Pojawia się natomiast u mnie coś w rodzaju obsesji: czy aby dobrze pełnię rolę seniora? Czy się nie wygłupiam zanadto? Takie lęki poranne.
A co z młodym muzycznym pokoleniem? Obserwuje pan? Ocenia?
Nie znam się szczególnie na młodych popowych zespołach, potrafię wymienić parę nazwisk, kojarzę głosy, niektórych lubię, podobają mi się, inni - zupełnie nie. Słucham głównie muzyki instrumentalnej.
Kogo pan lubi?
Podoba mi się Igor Herbut, świetny jest Krzysztof Zalewski. Oni są chyba raczej młodzi…? Często mówię, że ktoś jest “młody”, a potem orientuję się, że jest koło czterdziestki. Ale ja młodo zaczynałem, większość moich kolegów jest w okolicach siedemdziesiątki.
Z młodych śpiewających pań bardzo wyrazista jest moja partnerka w kampanii Skody - Mela Koteluk. No i Baśka Giewontówna, z którą pracowałem i którą znam od dziecka. Na pewno widziała ją pani w musicalu „Piloci”. Poza tym skończyła wokalistykę i kryminalistykę. Strach się bać.
Cały czas rozmawiamy o muzyce, bo założyłam, że to właśnie ona jest tym, co pana napędza. Ale właściwie o to nie zapytałam...
Zawsze szukam w muzyce czegoś, czego nie rozumiem. Jakiejś tajemnicy, bardziej niż samej energii. Częściej podoba mi się muzyka skomplikowana, gęsta i mniej energetyzująca, a bardziej wymagająca analizy. Zawsze pociągały mnie utwory melancholijne, oniryczne. Nawet słuchając kapel poprockowych skłaniałem się ku ich balladom.
Muzyka jest więc przestrzenią poszukiwań. Co w takim razie pobudza pana do działania?
Ruch. Od dziecka uwielbiałem maszyny: motory, autobusy, samochody - wszystko, co warczy, wszystko co jedzie, co się przesuwa, czym można kierować, co można prowadzić. I mam tak do dzisiaj. Kiedyś nawet prowadziłem tramwaj. Mam honorową czapkę krakowskiego MPK.
Można to ująć też tak: zawsze dużo bardziej interesowało mnie to, czym i którędy dojadę na koncert, niż koncert jako taki.
To co poszło nie tak? Czemu nie został pan Kubicą?
O nie, rajdowe auta mnie nie pociągają. Podziwiam je z daleka. Lubię natomiast większe wyzwania: ciężarówki, autokary… Kiedyś byłem na imprezie poświęconej bezpieczeństwu ruchu, podczas której, na zamkniętym terenie pod Poznaniem, mogłem poprowadzić i autokar, i autobus miejski (przegubowy!), i TiRa - frajda nie z tej ziemi. Ale też poważna lekcja pokory.
Wszystkie pojazdy, o których pan mówi, to straszne “kopciuchy”, bardzo nieekologiczne…
Nie planuję zakupu ciężarówki…
Jasne, ale jakaś nutka nostalgii w pana głosie brzmi, że ten zapach spalin odejdzie, miejmy nadzieję już niedługo, w zapomnienie.
Wydaje mi się, że dorosła wrażliwość składa się z pierwszych estetycznych doznań. A zapachami mojego dzieciństwa były spaliny, nafta, benzyna, lakier, koks, węgiel, no i tytoń. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo się trujemy — tylko oddychając. Przeraża i przygnębia mnie to, że niewiele się w tej kwestii zmieniło. Tylko duże miasta nad tym pracują. Przejazd przez nasze piękne, małopolskie gminy w zimowe popołudnie to wycieczka do piekła. Jestem ogromnym zwolennikiem przechodzenia motoryzacji na stronę elektryczną.
Malkontentów zachęcam do przyjęcia wersji, że szklanka jest jednak do połowy pełna. Prąd da się przecież wytworzyć bezemisyjnie, a globalna energia solarna i wiatrowa osiągnęła już w tym roku dotychczasowy potencjalny poziom węglowej.
To, co teraz zrobimy w sprawie środowiska, zdecyduje o jakości życia naszych wnuków. I liczy się każdy najmniejszy krok. Oboje z żoną mamy auta hybrydowe typu plug-in, które na niewielkich dystansach sprawdzają się znakomicie. Silnik benzynowy włącza się wtedy bardzo rzadko.
Na pewno nie jest to jeszcze rozwiązanie idealne dla ludzi, którzy głównie pokonują dłuższe trasy, ale już niedługo baterie w hybrydach będą miały znacznie większy zasięg, a potem — kiedy dościgniemy np. Holandię, gdzie prąd można “zatankować” właściwie wszędzie — pójdziemy w stronę całkowicie bezemisyjnych „elektryków”.
Czy poza motoryzacją są jeszcze jakieś pasje - może niezrealizowane - które pana kuszą?
Nie wiem, co by było, gdybym w 1984 roku nie wygrał festiwalu i nie dostał się do Piwnicy pod Baranami. Pewnie zająłbym się czymś innym. Tylko czym? Może byłbym tłumaczem? Kiedyś dość dużo rysowałem. Miałem w tym kierunku pewne skłonności, które odsunąłem na rzecz muzyki.
Jako nastolatek rysowałem sporo komiksów. Fascynowałem się Rosińskim, Christą, Polchem, oczywiście Papciem Chmielem, robiłem też własne wersje Asterixa. Uwielbiałem Butenkę. Może więc byłbym autorem komiksów?
O czym dzisiaj zrobiłby pan komiks? Może o Smoku Wawelskim?
O smogu wawelskim - być może.

Patronem cyklu artykułów „Co Ciebie napędza” jest Skoda.

Advertisement