Pierwszy raz poleciałem do USA. Rozmowa z urzędnikiem imigracyjnym to stres równy maturze
Marcin Długosz
18 lutego 2020, 22:39·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 18 lutego 2020, 22:39
Podróżowanie do (i po) USA jeszcze nigdy nie było tak łatwe. Odkąd Polska została włączona do Programu Ruchu Bezwizowego, wystarczy wykupić lot, wypełnić prosty wniosek i... przejść podnoszącą ciśnienie rozmowę z urzędnikiem imigracyjnym. Właśnie na ostatnim etapie miałem taką "przygodę", że aż muszę się nią podzielić - ku przestrodze.
Reklama.
Do tej pory, by polecieć do USA, musieliśmy ubiegać się o wizę. Nie było to ani proste, ani pewne. Dlatego, wprowadzona po koniec zeszłego roku, nowa możliwość, okazała spełnieniem marzeń dla wszystkich osób, chcących na własne oczy zobaczyć oglądane od dziecka w filmach i serialach Stany. Rozgryźmy więc najpierw system ESTA.
ETAP 1: wypełnianie wniosku w ESTA
Electronic System for Travel Authorization to prosty w obsłudze, internetowy system autoryzacyjny, dostępny również w języku polskim. Musimy przygotować tylko paszport (ważne, by był ważny w czasie naszego pobytu w USA) i mieć na koncie 14 dolarów (może być w złotówkach, które zostaną przewalutowanie przy przelewie), bo tyle wynosi opłata rejestracyjna. Wszystko dokonujemy za pośrednictwem oficjalnej strony ESTA.
Z pierwszymi etapami polegającymi na wklepywaniu podstawowych danych raczej nikt nie będzie mieć problemów. Nie przejmujmy się też brakiem polskich znaków - moje nazwisko w systemie było z literką "n", a nie "ń" i nikt się o to nie czepiał.
Pierwszą i chyba jedyną zagwozdką, jaką napotkamy w ESTA, jest obowiązek wpisania "danych osoby kontaktowej w USA". Jeśli lecimy do rodziny, znajomych lub mamy już zabukowany hotel, to wiemy co zrobić. Co jeśli jeszcze nie wiemy, gdzie się zatrzymany? No cóż, pozostaje nam wpisanie w tych polach UNKNOWN i zera lub, na upartego, dopisanie nazwy dowolnego hotelu w mieście, do którego się wybieramy, nawet jeśli jeszcze nie mamy w nim rezerwacji. Nie zachęcam oczywiście do wpisywania fałszywych informacji - robicie to na własne ryzyko.
Przedostatni krok to weryfikacja naszego zdrowia (zarówno psychicznego, np. czy jesteśmy chorzy psychicznie lub uzależnieni, jak i fizycznego, np. czy chorowaliśmy na gruźlicę), naszej historii kryminalnej i terrorystycznej. Jeśli przy którymś z pytań zaznaczymy "TAK", to zmniejszą się nasze szanse na otrzymanie zgody i będziemy musieli się starać o tradycyjną wizę.
Ostatni krok to uiszczenie niewielkiej opłaty (w porównaniu z wartą 160 dolarów wizą) w ciągu 7 dni od złożenia wniosku. Możemy to zrobić od razu, za pośrednictwem karty debetowej, kredytowej lub PayPala. Jak widać, system ESTA nie jest zbyt wymagający, dlatego też odradzam płatne zlecenia usługi, bo i takie biznesy już są rozkręcane w internecie. Co ciekawe, składanie wniosku możemy przerwać w dowolnym momencie i wrócić do niego później, gdy np. zdobędziemy potrzebne dane.
Na rozpatrzenie gotowego wniosku czekamy zaledwie 72 godziny, ale nie róbmy tego na ostatnią chwilę. I tu jeszcze uwaga: nie dostajemy żadnego powiadomienia o statusie wniosku. Musimy sami się zalogować i sprawdzić, czy wszystko poszło po naszej myśli (w mailu dostajemy numer wniosku).
Autoryzacja jest automatycznie podpinana pod nasz paszport (można drukować potwierdzenie, ale raczej nigdzie nie będzie wymagane do pokazania) i ważna przez dwa lata. Jednak same biznesowe i turystyczne wojaże po Stanach mogą trwać maksymalnie 90 dni. I tu również nie zaleca się przekraczania tej liczby. No chyba, że lubimy być deportowani na własny koszt.
ETAP 2: Rozmowa z urzędnikiem imigracyjnym USA
Wszystkie procedury lotniskowe są podobne do tych, które znamy z podróży po innych krajach. Lecąc do USA LOT-em jeszcze w samolocie dostałem papierową ankietę, w której trzeba było podawać podobne informacje, co w ESTA. To przyspiesza późniejsze dotarcie do urzędnika imigracyjnego - nie trzeba wypełniać wniosku w terminalach. Chyba nie muszę dodawać, że po wyjściu z samolotu należy się ustawić w kolejce ESTA, a nie VISA.
Rozmowa z urzędnikiem to najtrudniejszy i najbardziej nerwowy moment, zwłaszcza jeśli podróżujemy do Stanów Zjednoczonych pierwszy raz. Każdy z nas doskonale wie, dlaczego Amerykanie są tak cięci na imigrantów i niestety nawet jeśli jesteśmy przedstawicielem kraju, który rzekomo tak bardzo przyjaźni się z USA, to kiedy podchodzimy do okienka, nie ma to najmniejszego znaczenia.
Z urzędnikiem rozmawiamy indywidualnie, wyłącznie po angielsku. Nie możemy podejść do okienka z kolegą, czy koleżanką, by nas wsparli tłumaczeniem. Zostaną cofnięci. Wyjątkiem są rodzice z dziećmi, którzy mogą podejść w grupie - tak przynajmniej było na lotnisku w Mieście Aniołów. Jednak redakcyjny kolega był w tym czasie w Phoenix i miał podobnie. Na szczęście, kiedy już przejdziemy ten etap, to później na terenie USA nie będziemy musieli powtarzać całej procedury.
Co mówić, a czego nie mówić na rozmowie?
Los Angeles było moim punktem przystankowym w drodze dalej. Urzędnikowi powiedziałem, że przyleciałem służbowo na dwa dni i wracam do Polski. I to wystarczyło. Parę minut i po sprawie. Potem czekało na mnie tylko szybkie skanowanie odcisków palców, nowa pieczątka w paszporcie i "Witaj Wujku Samie!".
Niestety na tym etapie dużo zależy nie tylko od naszych zdolności językowych i charyzmy, ale i od nastroju i charakteru urzędnika. Niech przestrogą będzie sytuacja innej Polki, która miała tego pecha, że trafiła na służbistę, który wiedział, że ma zaraz przesiadkę i grupę, z którą przyleciała. Nie pomogło jej też to, że powiedziała, że przyleciała na wakacje, a nie służbowo. Urzędnik był nieufny i pewnie myślał, że chce osiąść na stałe w USA lub przyleciała w celach zarobkowych, a jest to zabronione przy wizytach zatwierdzonych w ESTA.
Została zabrana po sali "przesłuchań", gdzie zabrano i przeglądano jej smartfona, pytano o to, czy jest z kimś w związku i miała pokazać wspólną fotografię, dopytywano o to jak zarabia na życie i ile ma na koncie. Tłumaczyła, że już nieraz była w USA, m.in. na festiwalu, więc kazano jej pokazać zdjęcia z imprezy, opowiedzieć o osobach, z którymi pozowała i czy brała narkotyki. Generalnie przypominało to przesłuchanie rodem z filmów policyjnych.
Maglowanie trwało około dwóch godzin (a ludzie z obsługi lotniska mówili, że takie zatrzymania mogą trwać nawet i siedem godzin). Przegapiliśmy lot przesiadkowy, a następny był dopiero nad ranem. Co więcej, bilet został zamrożony, więc nie można go było przebukować, lecz kupić nowy. I to z pewnością nie była jej wina, bo na tego samego urzędnika trafił później inny Polak. Kiedy chciał dowiedzieć się, co z poprzednią Polką, Amerykanin zagroził mu, że jak jeszcze raz o nią zapyta, to do niej dołączy...
Wydaje mi się, że na rozmowie z urzędnikiem imigracyjnym należy przede wszystkim podać konkretny cel wizyty i podkreślić to, że mamy do czego wracać. Inaczej może nas wziąć za nielegalnych imigrantów. "Mój urzędnik" był wręcz zdziwiony, że przyleciałem zaledwie na dwa dni. Dziennikarka z innej redakcji powiedziała, również zgodnie z prawdą, że ma dziecko w Polsce i też została przepuszczona bez problemów. Starajmy się też być dodatkowo mili, bo od tej jednej rozmowy zależy praktycznie cały nasz pobyt w USA.