Generał Naird (Steve Carell) jest głównym bohaterem "Sił Kosmicznych"
Generał Naird (Steve Carell) jest głównym bohaterem "Sił Kosmicznych" Fot. Netflix

Houston... mamy problem. "Siły Kosmiczne" to jednak nie jest "'The Office' w kosmosie". Włączając nowy serial Netflixa porzućcie taką nadzieję. A i tak będziecie rozczarowani. Ta produkcja jest tak nudna i nieśmieszna, że aż przykro patrzeć na zmarnowany potencjał - szczególnie aktorski. Twórcy chcieli obśmiać pomysł Donalda Trumpa, ale potem ich wena gdzieś wyparowała.

REKLAMA
Jakkolwiek to nieprawdopodobnie zabrzmi, główny punkt wyjścia serialu jest inspirowany faktami. Donald Trump naprawdę w 2019 roku powołał do życia amerykańskie siły kosmiczne (z logiem przypominającym to ze "Star Treka"). – Kosmos to najnowszy teatr działań wojennych – przekonywał prezydent USA. I pewnie rzeczywiście niedługo możemy mieć problem np. z dostępem do internetu, bo wrogie państwo zagłuszy lub zniszczy nam satelity.
Takie i inne zagwozdki są oczywiście poruszane w nowym serialu Netflixa. I to w sumie chyba najciekawszy aspekt produkcji. Widziałem go przedpremierowo i męczyłem się z nim kilka dni, choć łącznie trwa około 5 godzin. Wy będziecie się mogli przekonać, o czym piszę, już w piątek, 29 maja .Wtedy cały pierwszy sezon trafi na słynną platformę streamingową. Zwiastun jednak doskonale odwzorowuje, na co możecie się nastawić.

"Siły Kosmiczne” to nie następca "The Office"

Jestem gigantycznym fanem formuły mockumentary, czyli satyry stylizowanej na dokument. Naczelnym przykładem gatunku jest oczywiście "The Office" (pl. "Biuro"), który przyniósł zarówno twórcy Gregowi Danielsowi (ma na koncie też doskonałe "Parks and Recreation"), jak i aktorowi Steve'owi Carellowi szczególne miejsca w sercach widzów na całym świecie. Obaj panowie odpowiadają też za „Siły Kosmiczne”. Nie jest to niestety produkcja mockumentary, lecz klasyczny serial komediowy. Nie można jednak tego traktować jako wadę samą w sobie, a raczej zawód z perspektywy oddanych fanów.
logo
Fot. Netflix
Nie da się jednak uniknąć porównania z "The Office", bowiem Steve Carell gra praktycznie tę samą postać. Generał Mark Naird jest bardziej rozsądny od szefa biura Michaela Scotta, ale wciąż jest pełen arogancji i ignorancji oraz ma te same odruchy obrzydzenia (charakterystyczne "Blah!"). Tak jakby Carell próbował ratować serial sprawdzonym patentem. W tych warunkach jego wysiłki spełzają na niczym. Zresztą jego postać jest mocno niespójna, tak jakby aktor nie wiedział, w którą stronę iść.
logo
Fot. Netflix
Nawet jeśli będziemy oglądać ten serial bez patrzenia w przeszłość, to również możemy się rozczarować. Przede wszystkim, zabrakło mi... śmiesznych momentów. Może za dużo siedzę w obrazoburczych i urągających wszelkiej godności memach i filmikach, ale infantylne żarty z nazwiska lub polegające na pokazaniu środkowego palca przestały mnie po prostu bawić jak skończyłem gimnazjum. Nie przypominam sobie, bym choć raz wybuchnął śmiechem w czasie seansu "Sił Kosmicznych". A naprawdę potrafię się śmiać z byle powodu.
logo
Fot. Netflix
Kolejną siłą seriali komediowych są ich bohaterowie. Fajni, głupi, sympatyczni, znienawidzeni. Jacyś. W tym serialu zabrakło mi wyrazistych postaci, których perypetie nas obchodzą. Owszem, zarówno Steve Carell, jak i John Malkovich, jako wojskowe wygi dają radę, a ich duet przyciąga jak gwiazda podwójna (z większym naciskiem na sarkastycznego naukowca). Jednak pozostała obsada jest nijaka, a bohaterowie są schematyczni i zupełnie nieciekawi. Ich dialogi nie porywają, a rozciągnięte na cały odcinek przygody są denne. Zrozumiecie, o czym mówię, kiedy obejrzycie odcinek z egzoszkieletami.

"Siły kosmiczne" - kolejny średniak od Netflixa

Są różne rodzaje humoru. Można stawiać np. na absurdalne gagi, parodie lub ukryte żarty. W "Siłach kosmicznych" dominują banalne suchary, bezpieczne, bez przeginek, podtekstów. Dla całej rodziny. Serial miał być też satyrą na wojnę, próbą szkalowania rywalizacji agencji i państw. Ok, jest to pokazane - jak krowie na granicy. Bez żadnych odkryć, na które sami byśmy nie wpadli. A kiedy ma się robić poważnie, a robi się niespodziewanie często, serial wpada w tak pompatyczne, że aż groteskowe tony, wywołując tylko ciarki zażenowania.
logo
Fot. Netflix
Tak więc zamiast błyskotliwej farsy w duchu "Paragrafu 22", dostajemy amerykański odpowiednik średnio wyszukanego humoru rodem z "Ucha prezesa". Najbardziej ironiczne w tym wszystkim jest to, że twórcy próbują pokazać, jak nasze podatki są przepuszczane na wyimaginowane konflikty mocarstw, a sami wpakowali spore pieniądze w swój przeciętny serial. Scenografia i efekty komputerowe, jak na produkcję na mały ekran, rzeczywiście wyglądają nieźle. Tak jakby chciano nas przekupić za inne niedoróbki.
logo
Fot. Netflix
Pierwszy sezon liczy 10 około półgodzinnych odcinków. Niby nie za dużo, a i tak potrafiłem się potwornie wynudzić. Scenariuszom epizodów brakuje treści, a to powoduje przestoje. Trudno się przez to wkręcić w produkcję. Dotrwałem do końca tylko z dziennikarskiego obowiązku. Co prawda, w końcówce poczułem się delikatnie zaintrygowany, ale chyba nie aż tak, by czekać na drugi sezon.
logo
Fot. Netflix
Wychodzę z założenia, że nie ma sensu się rozpisywać o rzeczach niewartych polecenia, by czytelnik nie narnował cennego czasu. Podsumowując: "Siły kosmiczne” nie są "'The Office' w kosmosie”, ale nie są też astronomiczną porażką. To typowy zapychacz czasu, o którym za tydzień zapomnimy. Jeśli sobie odpuścimy ten tytuł, to moim zdaniem za wiele nie stracimy.