Jeden z najbardziej intrygujących głosów na rodzimej scenie muzycznej (możesz go znać również z czwórkowej audycji "Dziewczyny grają") znów wybrzmiewa: artystka z Poznania wydaje właśnie swój trzeci album, tak więc nie pozostaje mi nic innego, jak podpytać ją o sny, fascynacje rozerotyzowaną Lolitą (Nabokova, Kubricka – do wyboru), radiową Trójkę oraz to, jak niegdysiejsza dewotka stała się ateistką, która... nader chętnie śpiewa o Bogu.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
O czym śniła pani dziś w nocy?
Tytuł jednej z piosenek zawartych na mojej płycie – "Śniłam, że jest spokój" – musimy potraktować raczej metaforycznie. To jedynie licentia poetica, która nie ma nic wspólnego z moim życiem. Zasadniczo nie miewam snów, a jeśli już jakikolwiek się przytrafi, jest koszmarem.
Na szczęście takie sny, niemające nic wspólnego ze spokojem, umykają błyskawicznie; znikają od razu po przebudzeniu. O tym, że w prześladowały mnie jakieś zmory nocne poznaje wyłącznie po tym, że jestem niewyspana.
Porozmawiajmy o przebudzeniu życiowym – ponoć niedawno przekroczyła pani tę magiczną granicę oddzielającą młodość od dojrzałości...
Zazwyczaj przechodzenie pomiędzy tymi etapami odbywa się stopniowo. W moim przypadku wszystko nastąpiło nagle. W ubiegłym roku na głowę spadło mi tyle intensywnych i bolesnych doświadczeń, że wszystko przypominało ostre cięcie – nie zdążyłam nauczyć się funkcjonować w nowym świecie, który okazał się bardziej skomplikowany niż ten znajomy, w którym było mi dość wygodnie.
Lecz dzięki temu płyta, wychodząca w przededniu moich trzydziestych urodzin, jest tak "gęsta". Na dotarcie do pewnych rzeczy pozwoliło mi dopiero wspomniane przejście.
Chodzi tutaj o osiągnięcie pewnego stanu, w którym człowiek nie zmaga się już z nadmierną emocjonalnością, niestabilnością i skłonnością do egzaltacji. Ja wciąż tego nie opanowałam, ale mam przynajmniej świadomość tych braków i nadmiarów.
... w przeciwieństwie do postaci, które przewijają się przez utwór "Kobiety by Bukowski": lolit zafascynowanych starszymi mężczyznami...
To piosenka o seksie i pożądaniu, w której bliskie mi postaci literackie i filmowe, pełnią tam bardzo konkretną funkcję. Wszyscy moi bohaterowie i autorzy krążą wokół tej tematyki. Są więc i Lolity (zarówno ta Nabokova, jak i Kubricka), i Maria Schneider z "Ostatniego tanga w Paryżu". No i postaci takie, jak Charles Bukowski oraz Philip Roth, w twórczości których tego rodzaju wątki przewijały się wielokrotnie.
Wracając do tematu dojrzałości: czy jej nadmiar nie przeszkadza w tworzeniu sztuki? Nie zabija tej dziecięcej wrażliwości, której szczypty potrzebuje chyba każdy artysta?
To, o czym mówiliśmy, odnosi się głównie do mojego życia osobistego, relacji międzyludzkich. Chodzi o swoistą samoświadomość, poznanie swych pragnień i oczekiwań, umiejętność podejmowania mądrzejszych wyborów.
Działalność artystyczna jest wątkiem odrębnym: tutaj, mam wielką nadzieję, wciąż będę osobą, która czuje dziecięcy wręcz niedosyt, bo ten pozwala się rozwijać i popycha nas w stronę rzeczy nieznanych. Chodzi o odpowiednie balansowanie pomiędzy beztroską a trzeźwością, braniu z nich tego, co najlepsze.
Jednak konsumując cudzą twórczość, nie balansuje pani, lecz stawia wyłącznie na ludzi metrykalnie starszych, przyznając się do ageizmu.
Rzeczywiście, to coś, co uświadomiłam sobie niedawno, przyglądając się swojej playliście. Zauważyłam, że zasłuchuję się głównie w artystach powyżej trzydziestego piątego roku życia. To może oznaczać naturalne ciągoty do rzeczy juz mocno ukształtowanych, skonkretyzowanych, albo nienależyte poszukiwania nowości.
"Od zawsze" zasłuchuję się w muzyce tworzonej przez ludzi znacznie ode mnie starszych. To właśnie z nimi nadawałam na podobnych falach, lepiej rozumiałam ich sposób narracji, emocjonalność i tematykę, którą poruszali.
Być może od urodzenia jestem starą duszą, dlatego dziś nie przejmuję się tym, że moja twórczość stoi w sprzeczności z aktualnymi trendami, nie staram się schlebiać mainstreamowi tudzież gustom słuchaczy.
Jednak korzenie tej kariery sięgają mainstreamu. Przypomnijmy: w roku 2013 występ w "X Factorze", później próba podbicia tzw. wielkiego świata, czyli nagranie debiutanckiego krążka w Nashville i wydanie go w Hong Kongu.
No właśnie, oto przykłady wyborów mocno niedojrzałych. Miałam wówczas 23 lata, a to wiek, w którym kierujemy się podszeptami innych oraz impulsami, zamiast podejmować decyzje po naprawdę głębokich rozkminach czy wszelakich pomyślunkach gęstszych.
To, o czym pan wspomniał, wówczas wydawało mi się wielkim "łał". Z dzisiejszej perspektywy były to rzeczy bez większego znaczenia, takie macanie na oślep, od którego się odcinam. Mówimy o okresie inspiracji dźwiękami czarnymi; od jazzu po brzmienia rodem z Motown.
Wtedy wydawało mi się, że to miłość na całe życie, lecz po jakimś czasie okazało się, że zaliczyłam jedynie fascynację. Fascynację która mnie co prawda ukształtowała, ale którą opuściłam kiedy okazało się, że wszystko o niej wiem. Bardzo istotną kwestią było to, że na pewnym etapie zrozumiałam, że moje teksty wymagają zupełnie innej oprawy muzycznej, że nie pasują do wcześniejszych aranżacji. A to one były kluczem.
Dodajmy, że dziś stawia pani na polszczyznę. Język Szekspira – tak plastyczny i uniwersalny – przestał kusić jakkolwiek?
Tworząc "Moją winę", bardzo zależało mi na uspójnieniu wszystkich utworów. Tak, wiem, w tych czasach niewielu słuchaczy konsumuje albumy w całości, ale to miała być diarystyczna historia. Za najlepsze spoiwo tego krążka uznałam język polski. Chłoniemy wtedy najlepiej, nawet robiąc to podświadomie.
Gdy odbiorca znad Wisły słucha tekstów zaśpiewanych po angielsku, siłą rzeczy wypada z opowieści; takie piosenki mogą stać się dla niego muzyką tła, nie angażują go w pełni, nie odciągają go w stopniu wystarczającym od innych myśli oraz zajętości.
Rozmawiamy o albumie, na którym pojawia się sporo odniesień religijnych... Czy należy pani do artystów, którzy o swej wierze (bądź jej braku) opowiadają w swych piosenkach, jednak oburzają się, gdy tego rodzaju tematy poruszyć w wywiadzie?
To jedna z rzeczy, których nigdy nie rozumiałam. Ma pan rację, dla wielu osób religia jest tematem intymnym, czymś, o co pytać nie wypada. Przecież to temat taki, jak każdy inny. To nad konstruuje, określa tożsamość. Nawet ludzie skorzy do poruszania wątków dotyczących preferencji seksualnych czy politycznych, temat wiary traktują jak kontrowersje.
Wychodząc od tekstów, które można usłyszeć na tej płycie: to głos osoby, która rozmawia z samą sobą. Bóg to jedynie metafora, środek liryczny pozwalający przemycić naprawdę wiele innych treści. Chodziło mi raczej o autorefleksję, w której, owszem, pojawiają się piekła i raje, tudzież rozmaite pokuty, choć niekoniecznie należy traktować je dosłownie, w kontekście religijnym.
Owego Boga traktuję jako postać literacką, ikonę kultury i popkultury. Dodajmy: postać niesamowicie inspirującą i... wpływową. Przecież Kościół to gigantyczna instytucja, która jak żadna inna wpływała na historię, na losy świata. Jest w tym wszystkim pewna atrakcyjność; podniecająca siła, która sprawia, że lubię wgryzać się w to zagadnienie.
Najogólniej pojęta sakralność jest z punktu widzenia artysty niesamowicie wręcz interesująca oraz inspirująca. Można jej używać na rozmaite sposoby, jak chociażby w piosence "Boże", gdzie wcielając się w postać osoby praktykującej (choć wątpiącej), uzyskałam uniwersalność, której efektem jest to, iż całość inaczej odbierze ateista, inaczej gorliwy chrześcijanin. Z mojego punktu widzenia to fascynacja absurdem, obserwacja abstrakcyjnych rytuałów, które uprawia się często z przyzwyczajenia i sentymentu.
Wchodząc z butami w życie prywatne: jak do kwestii wiary podchodzi Kasia Lins po godzinach pracy? Zdarza się toczyć burzliwe dysputy z katolikami, stanowiącymi – bazując na oficjalnych danych – 95 proc. naszego narodu?
No właśnie, to jedynie statystyki, które nie mają żadnego poparcia w rzeczywistości... Intryguje mnie przede wszystkim to, że zdecydowana większość katolików, z którymi rozmawiałam – nawet tych żarliwych – nie przeczytało Biblii, kojarzy wyłączne jakieś wyimki.
Tak więc dyskutując z ateistą, walczą o coś, czego tak naprawdę nie znają. Przecież to księga, którą nawet jako całość można interpretować na mnóstwo sposobów, a więc jak walczyć o swoje racje i "nieść Słowo Boże", bazując wyłącznie na jej niewielkich fragmentach?
Wychowała się pani w domu, w którym Pismo było czymś ważnym?
To był dom niewierzący, z praktykującą młodzieżą. Mówimy o rodzicach-ateistach, którzy wyszli z założenia, że moja siostra i ja powinnyśmy chodzić do kościoła, bo gdy podrośniemy, same zdecydujemy, czy wciąż mamy na to ochotę. Nie chcieli, abyśmy po latach miały do nich żal, że coś nas ominęło, że nie uczestniczyłyśmy w czymś, co było ważnym elementem życia większości rówieśników.
W efekcie – w okolicach pierwszej komunii świętej – zaliczyłam nawet okres, w którym byłam naprawdę rozmodloną dewotką. Gdy tylko mogłam, z radością gnałam na mszę, przed snem czytałam katechizm i naprawdę gorliwie odmawiałam pacierze.
Spłynęła na mnie łaska wiary, poczułam jakąś siłę tajemną i syciłam się energią, którą daje możliwość bycia w grupie ludzi myślących podobnie. Moja wiara była bezwzględna i bezrefleksyjna, czyli taka, jaką być powinna. Przecież nie można za dużo rozkminiać i szukać logiki w tym, co zapisano w Biblii albo co mówią duchowni. Pewne rzeczy po prostu trzeba przyjąć za pewniki.
Wszystko zaczęło się zmieniać w trzeciej albo czwartej klasie podstawówki, gdy prowadziłam już poważne spory z katechetą. Zaczynał irytować mnie brak merytoryki, nieumiejętność wyjaśnienia pewnych kwestii. Zaczęłam zadawać pytania niewygodne, drążące. Wtedy utraciłam łaskę wiary i nie odzyskałam do dziś.
A jak wygląda pani wiara w Polskę? Pytam również jako koleżankę po fachu, dziennikarkę...
Oj nie, proszę mnie tak nie nazywać. Dziennikarka to zbyt górnolotne określenie w moim kontekście, jestem tylko amatorką, która czasami coś tam mówi do słuchaczy radiowej Czwórki. Polska? Wokół nas eksplodowała masa bardzo niefajnych rzeczy, ten kraj zmierza w niepokojącym kierunku.
Boli mnie to, jak cynicznie ogłupia się naród, indoktrynuje się go, używając środków mocno nieetycznych. W ogóle jest tak, że choć teksty na "Moją winę" pisałam w ubiegłym roku, a do tego zasadniczo mają być opowieścią od mojej osobie, a nie komentarzami społeczno-politycznymi, to gdy wsłuchać się w drugie dno, można usłyszeć rzeczy boleśnie wręcz aktualne w kontekście sytuacji w naszym kraju. Nie sądziłam wtedy, że te niedobre nastroje tak eskalują.
Powiedziała pani: "Czwórka", ja rzucę: "Trójka"...
To właśnie jedna z tych niesamowicie smutnych rzeczy, które dokonują się na naszych oczach. To co żenuje najbardziej to nędzny styl w jakim śmierć poniosła jedna z ważniejszych instytucji kulturalnych. Tak wielki dorobek został zaprzepaszczony w taki sposób. Wystarczyła nadgorliwość i małość jednej osoby, skonstruowanej z nacjonalnej, klaustrofobicznej ideologii.
Pozostał nam płacz i rozdzieranie szat w poczuciu beznadziejności, czy lepiej skupiać się na wierze w to, iż naprawdę dobra muzyka jednak się obroni, niezależnie od tego, co przetacza się przez nasz kraj?
Postawię na optymizm. Szuka prawdziwa obroni się w każdych, nawet najmniej sprzyjających okolicznościach, przecież w ten sposób dodatkowo udowadnia swoją wartość. To coś, co przetrwa każdą nawałnicę, przecież nie jest czymś, co docenia się jedynie tu i teraz.
Tym bardziej zależy mi na tworzeniu rzeczy ponadczasowych, niedoraźnych. Wyłącznie w ten sposób mogę mieć jakąkolwiek nadzieję, że za dekadę czy dwie moje utwory wciąż będą się bronić. Jeżeli się zdezaktualizują, będę musiała przyznać, że coś poszło nie tak.