Exit poll już znamy, ale co naprawdę oznacza wynik każdego kandydata? 11 faktów o każdym z nich
Michał Mańkowski
28 czerwca 2020, 23:04·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 28 czerwca 2020, 23:04
Wyniki exit poll po I turze wyborów prezydenckich już znamy. Finałowe starcie zgodnie z przewidywaniami odbędzie się pomiędzy urzędującym prezydentem Andrzejem Dudą a Rafałem Trzaskowskim. Jednak co w praktyce znaczy wynik każdego z 11 kandydatów?
Reklama.
Andrzej Duda – 41,8%
Najwięcej w pierwszej turze, z tym nie można dyskutować. W praktyce jednak to minimum akceptowalności z perspektywy urzędującego prezydenta. Wynik w granicach 42-43 proc. poparcia mógł uznać za stabilny, ale w żadnym stopniu nie rozstrzygający sprawy. Dlatego tym bardziej nie wiem, dlaczego w jego sztabie klimat przypominał... wesele. Sto lat, przaśne śpiewy, a także darcie się jednego z mężczyzn na sali (trudno to nazwać inaczej): "Tu jest Polska".
Wizerunkową katastrofą byłoby, gdyby spadł poniżej 40 proc. poparcia i wszedł na to samo piętro, co Rafał Trzaskowski, czyli "trójka" z przodu. Z kolei 45 proc. dawałoby mu dużo spokojniejszą głowę przed II turą niż ma to miejsce obecnie. Będzie musiał się sporo napracować i druga tura będzie bardzo ciasna. Zwłaszcza, że jego wynik jest niższy niż ten, który PiS zanotował w wyborach parlamentarnych w 2019 (43,59 proc.)
Do 12 lipca czeka go ciężka orka, bo choć wynik jest dobry, to trudno powiedzieć, że jest "tuż za Dudą". Tuż za nim jest co prawda na podium, ale jednak w liczbach bezwzględnych strata jest większa. Nadzieję może dawać fakt, że był w stanie przekonać do siebie procentowo więcej Polaków niż Koalicja Obywatelska w zeszłorocznych wyborach (27,40 proc.).
Szymon Hołownia – 13,3%
W ostatnich latach przyzwyczailiśmy się już, że w wyborach pojawia się jakiś mniej lub bardziej antysystemowy kandydat. Ale taki sensowny, nie przystawka na poziomie poniżej 1 proc. poparcia. Tym razem był to Szymon Hołownia, który choć jest na podium jest jednocześnie największym przegranym tych wyborów. Bo wiele wskazuje na to, że gdyby nie nagła zmiana kandydata Koalicji Obywatelskiej z Kidawy-Błońskiej na Trzaskowskiego to on byłby w drugiej turze, gdzie miałby bardzo realne szanse na zwycięstwo z Andrzejem Dudą.
Trzaskowski jednak pokrzyżował mu plany i nie tylko stracił na trzecie miejsce, ale zabrał też nieco punktów procentowych. 13,3 proc. poparcia zrobione od zera w kilka miesięcy jest z jednej strony wynikiem fenomenalnym. Z drugiej zostawia pewien niedosyt, bo dla porównania jego antysystemowy poprzednik w wyborach prezydenckich Paweł Kukiz zanotował 20,80 proc., więc wyraźnie więcej.
Co ze swoimi 13 procentami zrobi Hołownia? Do następnych wyborów jeszcze ponad trzy lata, więc bardzo długo. Trudno będzie utrzymać ten flow i energię, choć on sam zapowiada już, że stanie na czele swojego ruchu. Czy ma on szansę? Największą jeśli wygra Rafał Trzaskowski, a koalicja rządząca jakimś cudem się pokłóci i za kilka bądź kilkanaście miesięcy rozpadnie. Wtedy przedterminowe wybory działałyby na jego korzyść, bo wciąż działałby efekt świeżości.
Zaskakuje tylko dziwne zachowanie Szymona Hołowni, gdy ktoś go pyta, na kogo zagłosuje w II turze. Twierdzi, że na pewno nie na Andrzeja Dudę, ale broni się rękami i nogami, by powiedzieć, że poprze Rafała Trzaskowskiego. Ba, sugeruje nawet, że jest jeszcze jakieś inne wyjście. Nie ma. A na pewno nie ma go dla osoby, która na sztandarach niosła hasła prodemokratyczne.
Krzysztof Bosak – 7,4%
Jeden z największych zwycięzców tegorocznych wyborów. Choć jego poglądy są niebezpieczne, a ludzie, którymi się otacza pozostawiają wiele do życzenia, to nie można nie zauważyć, że wynik młodego prawicowca jest bardzo dobry. To nawet nieco więcej niż jego Konfederacja miała w wyborach do parlamentu w 2019 roku i więcej niż Janusz Korwin-Mikke i Grzegorz Braun (dziś obaj w Konfederacji) mieli łącznie w 2015.
To on i Szymon Hołownia będą języczkiem u wagi przed drugą turą. A raczej ich elektorat.
Robert Biedroń– 2,9%
Zaorane. Człowiek, który jeszcze niedawno miał zmieniać polską politykę, był "złotym dzieckiem lewicy", dziś praktycznie puka w dno od spodu. Tragiczny wynik kandydata lewicy, która przecież rok temu do Parlamentu wróciła przebojem z 12,56 proc. poparcia.
W swoim przemówieniu próbował czarować rzeczywistość, ale niezależnie od tego, jak długo by się nie uśmiechał i nie krzyczał, nie zmieni faktu, że poparcie na tym poziomie to wstyd. Niewiele mniej (2,38 proc.) miała pięć lat temu... Magdalena Ogórek.
I nawet go nie szkoda, bo kręcił i okłamywał swoich wyborców. Zdobył mandat do Parlamentu Europejskiego i mimo swoich wielu szumnych deklaracji wcale go nie oddał, tylko został w Brukseli. Pewnie przeliczył, że to mu się po prostu bardziej opłaca. Po co się ciągle "bić" w Polsce skoro za granicą jest święty spokój i absurdalnie wysokie zarobki? Na szczęście wyborcy mu tego nie zapomnieli.
Władysław Kosiniak-Kamysz – 2,6%
Tu też spektakularna klęska, choć przecież rok temu to on był architektem sukcesu ludowców w wyborach parlamentarnych (8,55 proc.). Wtedy wyciągnął PSL z niebytu, a dziś sam w ten niebyt się osunął. Niby szóste miejsce, ale tak naprawdę to ostatnie z tych "poważnych" kandydatów.
Ale czy kogoś to zaskakuje? Z Kosiniak-Kamyszem jest jeden problem: z jednej strony wszystko jest z nim w porządku, jest wyważony, kompetentny, miły. A z drugiej jednocześnie wszystko jest z nim nie tak. Jest nudny, mało charyzmatyczny, zbyt poprawny, a przez to po prostu nijaki.
Jaki jest jego największa wada? Kiedyś usłyszałem, że tylko jedna: jest Władysławem Kosiniak-Kamyszem.
Marek Jakubiak, Paweł Tanajno, Waldemar Witkowski, Stanisław Żółtek, Mirosław Piotrowski
Polityczny plankton, który jednak zebrał po 100 tys. podpisów na listach poparcia, bez których nie mogliby wystartować.
Praktyka jednak pokazała, że to, co fajnie i śmiesznie ogląda się w telewizji, w rzeczywistości jednak jest tylko telewizyjną ciekawostką. Wszyscy powyżsi kandydaci zanotowali od 0,2 do 0,5 proc. poparcia. Podziwiam, że im się chciało.