Kryzys finansowy trwa już od czterech lat. Jego symbolicznym początkiem był upadek jednego z największych amerykańskich banków. Od tej chwili świat finansów nie wyglądał już tak samo. O tym, jak wyglądały te zmiany i kto na kryzysie zyskał, rozmawiamy z Maciejem Bitnerem, głównym ekonomistą Wealth Solutions i ekspertem Instytutu Misesa.
Szczerze mówiąc, to bardziej pamiętam atmosferę kryzysu, czyli całą drugą połowę 2008 roku, niż jeden konkretny dzień. Zresztą upadek Lehman Brothers to dość umowna data, bo przecież równie dramatyczne było odrzucenie pierwszej wersji planu Paulsona, czyli programu dofinansowania banków.
Zresztą od pewnego momentu nabrałem przekonania, że większość katastroficznych prognoz jest przesadzona. Pod tym względem kryzys 2008 roku był podobny do późniejszego, kiedy to w pierwszej połowie 2010 roku, kiedy tak zwany kryzys subprime (kryzys na rynku kredytów - przyp. naTemat), przekształcał się w kryzys fiskalny, który dotknął budżety państw. I tu i tu nie doceniono woli polityków, którzy chcieli złagodzić sytuację.
Bo przecież działania Fed (banku centralnego USA - przyp. naTemat) można różnie oceniać, ale ta pierwsza tura "luzowania ilościowego" (pożyczania bankom pieniędzy - przyp. naTemat) pomogła w odzyskaniu płynności sektora bankowego i zmniejszyła presję na spadek cen, która mogła przekształcić się w deflacyjną spiralę. Według mnie wtedy nie było też zagrożenia, że dzięki tym pieniądzom banki znowu ruszą z akcją kredytową i wybuchnie inflacja.
Bank centralne są jednocześnie podpalaczami i strażakami. To one ponoszą, moim zdaniem, w dużej mierze odpowiedzialność za kryzys, a z drugiej zdarzają się takie momenty, że tylko ich działania mogą załagodzić sytuację. Kiedy istnieje ryzyko ucieczki w stronę gotówki i pojawia się widmo deflacji, wtedy banki centralne mogą temu zapobiec nie dopuszczając do tego, by w gospodarce ustała zupełnie akcja kredytowa.
Powiedział pan o bankach centralnych "podpalacze i strażacy". Czy to co teraz robią, to nie gaszenie ognia benzyną?
O ile to, co banki centralne robiły na początku kryzysu oceniam dobrze, nie widzę potrzeby, by teraz prowadzić podobną politykę. Po wybuchu kryzysu rzeczywiście trzeba było ich interwencji, by uniknąć zastoju na rynki kredytów. Jednak teraz one rosną w Stanach około 5 procent rocznie, więc nie widzę potrzeby wylewania na rynek kolejnej fali gotówki. To co było pożądane podczas paniki w 2008 roku, nie jest pożądane teraz. W tym momencie problemy powinni rozwiązać przedsiębiorcy na poziomie mikroekonomicznym, nie potrzebne nam makroekonomicznie stymulowanie gospodarki przez bank centralny.
Jak zmieniła się pana praca po wybuchu kryzysu?
Akurat naszej firmie kryzys pomógł, bo zajmujemy się inwestycjami alternatywnymi (Wealth Solutions inwestuje m.in. w ziemię, dzieła sztuki, wina czy whisky - przyp. naTemat). Inwestorzy uciekli od akcji i zwrócili się w stronę bezpieczniejszych instrumentów, które lepiej rozumieją. Oczywiście zdarzało się, że kolejne fale uderzyły też w dziedziny, którymi się zajmujemy, ale nie tak mocno jak w akcje i dość szybko przychodziło odbicie.
To, jakie problemy miały firmy inwestujące w tradycyjne instrumenty, obrazuje moja osobista historia. W lutym 2009 roku, tuż po skończeniu studiów, wysłałem aplikacje do kilku banków, w szczególności celowałem w zagraniczne instytucje zajmujące się bankowością inwestycyjną. Żadna nie odpowiedziała. Analityka szukało za to Wealth Solutions, które zajmuje się inwestycjami alternatywnymi.
Zaryzykuje pan prognozę, kiedy kryzys może się skończyć?
Nie sądzę, żeby czekała nas jakaś kolejna fala kryzysu. Czeka nas raczej przeczołgiwanie się – niższy wzrost gospodarczy, ograniczanie wydatków, podnoszenie podatków. U nas będzie lepiej niż w Stanach czy na Zachodzie, bo wciąż mamy spory potencjał wzrostu wynikający z tak zwanej konwergencji, czyli przede wszystkim przenoszenia na nasz grunt rozwiązań zachodnich. Ale europejscy politycy wzięli się do rozwiązywania problemów, które wpędziły strefę euro w kryzys na rynku długu. Do tego zmierza na przykład Pakt Fiskalny.
Ale będzie trzeba poczekać też na dostosowanie się realnej gospodarki, szczególnie rynku pracy. Podczas kryzysu wiele branż wyparowało w ogóle lub bardzo się skurczyło. Teraz ludzie będą musieli się dostosować do oczekiwań pracodawców. Poza tym dużo do zrobienia jest w sferze budżetowej. Dziś po prostu nie stać nas na tak rozbudowany system świadczeń państwowych. Trzeba będzie włożyć dużo wysiłku, by go zredukować, ale jest to konieczne, bo kryzys pokazał, że nie ma takiego sektora, który może wiecznie żyć na kredyt.