Co prawda turystyka w Europie trochę odżyła, ale skutki epidemii koronawirusa w niektórych miejscach są dramatyczne. – O tej porze roku w Granadzie powinny być tłumy. Teraz okna w niektórych hotelach są dosłownie pozabijane deskami, aż żal na to patrzeć – mówi dla naTemat Karolina, która w styczniu przeniosła się na stałe z Polski do Hiszpanii.
Myślę, że można tak powiedzieć. Granada jest przepiękna, dla turystów to rewelacyjne miejsce. Tak było jeszcze przed epidemią, a teraz już wiadomo, że skutki tego wszystkiego są fatalne, bo turystyka leży. O tej porze roku zawsze były tutaj tłumy, przyjeżdżali też ludzie z innych części Hiszpanii.
Czyli życie zamarło.
Trzeba wziąć pod uwagę to, że jest lato, i dużo miejscowych ludzi wyjechało na plażę na południe, bo mają tam swoje domy. Do tej pory było tak, że w ich miejsce przyjeżdżali turyści. Kiedy zaczęła się kwarantanna, to wszystko stało się tutaj przerażające. Każdy się chował, trzymał dystans.
Na początku Hiszpanie przegięli, bo zbagatelizowali problem. Nie zamknęli wszystkiego od razu, a ludzie spotykali się na mieście. Teraz trochę wróciliśmy do normalności, chociaż niektórzy popadają w paranoję. Opowiadał mi o tym mój chłopak, który ma kawiarnię. Szczególnie starsze osoby są przewrażliwione. Na pewno wszędzie chodzi się w maseczkach, autobusy są puste, tak samo metro.
Całą epidemię spędziłaś w Hiszpanii?
Do Granady przeprowadziłam się na stałe w styczniu. Czyli już na czas epidemii, która dotknęła mnie bardzo mocno. W zasadzie wszystkie plany pokrzyżowały się. Pracowałam w restauracji przy głównym placu w mieście, bardziej centralnego miejsca nie da się znaleźć. Mieliśmy tam zawsze bardzo dużo ludzi, turystów z różnych krajów. Odwiedzali nas Chińczycy, Francuzi, Niemcy. Teraz okna w niektórych hotelach są dosłownie pozabijane deskami, aż żal na to patrzeć.
Pracowałam od lutego do marca. Kiedy zaczął się koronawirus, było coraz mniej klientów, a później restauracja musiała być zamknięta ze względu na kwarantannę. I nie otworzyła się do dzisiaj, chociaż inne w tej samej okolicy już działają.
Jest szansa, że wrócisz do starej pracy?
Mój wniosek jest taki, że po prostu splajtowali. Zresztą otwieranie się teraz nie miałoby tak naprawdę sensu, bo do tych lokali prawie nikt nie przychodzi. Nie mam pojęcia, co dalej, bo w zasadzie nie wiadomo, w którą stronę pójdzie kryzys. Cała Granada, w ogóle ta część Hiszpanii opiera się na turystyce. Mamy taką dzielnicę Albaicín, która słynie ze sklepików z pamiątkami w stylu marokańskim, i tam zawsze były tłumy. Teraz widać, że wszystko jest pozamykane, bo nie ma kto tego kupić od lokalnych sprzedawców.
Bary z tapasami się utrzymają, bo Hiszpanie uwielbiają tam wychodzić i korzystają z nich regularnie. Trochę inaczej jest z kawiarniami, ale one jeszcze jakoś dają radę. Najgorzej jest w restauracjach, bo na przykład ogródki świecą pustkami. Większość woli ugotować sobie coś w domu, niż narażać swoje zdrowie. Wiele restauracji jest już zamkniętych od miesięcy. Kryzys widać gołym okiem, bo wcześniej trudno było znaleźć wolne miejsce w jakimś lokalu.
To najbardziej widoczne skutki lockdownu?
Chyba najbardziej rzuca się w oczy widok w centrum. Na sklepach pojawiły się tabliczki "na sprzedaż, albo "na wynajem". Jak ktoś nie miał mocnego zaplecza finansowego, to nie dał sobie rady. Paradoks jest taki, że ulice opustoszały, ale jak poszłam do centrum handlowego, to były kolejki do wejścia. Koleżanka też była dwa tygodnie temu i mówiła, że szybko nie wróci. Wymowny widok, bo niby mamy kryzys, ale wszyscy ruszyli na zakupy.
A liczba nowych zakażeń w Hiszpanii rośnie. Myślisz, że to efekt rozluźnienia?
Przejrzałam, co piszą tu lokalne gazety i okazuje się, że dużo nowych przypadków to efekt spotkań rodzinnych. Czyli jakieś obiady czy wesela. Oni tu uwielbiają się spotykać i siedzieć po kilkanaście osób. Chociaż ostatnio byłam przez dwa tygodnie w Almuñécar, jednym z najpopularniejszych miejsc nad morzem, do którego jeździ się z Granady. Na plaży w maseczce chodzili jedynie ratownicy.
Wśród Hiszpanów da się wyczuć, że dotknął ich kryzys, jakiego nie mieli od lat?
Oni mają nadzieję, że wszystko wróci do normy. Widzą, że szykuje się duża zapaść ekonomiczna, bo jak nie ma turystów, to nie ma pieniędzy. Hiszpanie się nie dołują, ale to jest też inny styl życia, inna mentalność. Pamiętam jak skończyła się kwarantanna, to następnego dnia były kolejki do barów. Pomyślałam sobie: ludzie, opanujcie się.
Południe Hiszpanii to jest trochę taka fiesta. Na północy czuć większy dystans, na południu ludzie są bardziej otwarci. Dlatego też podejście do pewnych spraw może się różnić. Tutaj nie tworzą sobie problemów, bo jak się czegoś zrobić nie da zrobić dziś, to można powiedzieć: mañana. Oczywiście to nie znaczy, że nie zdają sobie sprawy z tego, co się dzieje. Wszyscy jednak mają nadzieję, że turystyka jeszcze w tym roku zacznie się rozkręcać.