Okrzyki, płacz i błagania o pomoc – tak Libańczycy przywitali prezydenta Francji Emmanuela Macrona, który dwa dni po wybuchu w porcie w Bejrucie pojawił się na miejscu katastrofy. Miejscowi prosili francuskiego przywódcę, żeby pomógł im rozprawić się ze "skorumpowanymi rządami ich polityków".
"Prezydent Francji przemierza ulice, które ucierpiały w eksplozji w Bejrucie. Po obszarze, po którym nie przeszedł żaden libański urzędnik państwowy od momentu wybuchu. Ludzie płaczą, proszą go o pomoc, narzekają na skorumpowaną elitę. Niewiarygodna scena" – napisał na Twitterze szef agencji AFP w Dubaju Mohamad Ali Harissi.
Ale nie on jedyny dostrzegł wyjątkowość tej chwili. Podobnie opisuje sytuację Kareem Chehayeb, dziennikarz i pracownik Instytutu Tahrira. "Około 100 wolontariuszy sprzątających ulicę Gemmayze w Bejrucie. Tłum wokół francuskiego prezydenta Macrona skanduje 'ludzie żądają upadku reżimu' i 'prezydent Michel Aoun jest terrorystą'" – czytamy w jego wpisie na Twitterze.
Nie przypadkowo Emmanuel Macron zdecydował się odwiedzić Liban w tej trudnej dla jego obywateli chwili. Od 1920 r. na mocy postanowień konferencji w San Remo kraj ten należał wraz z Syrią do terytorium mandatowego Francji przekształconego sześć lat później w republikę. Francja ma tam dość szerokie wpływy. Jak widać, cieszy się też sporą sympatią samych obywateli.
Przypomnijmy, że do eksplozji w Bejrucie doszło we wtorek po południu. Wstępnie wiadomo, że najpierw zapaliły się fajerwerki, które znajdowały się w portowym magazynie. Później zająć miał się skład saletry amonowej, co doprowadziło do najpotężniejszego wybuchu. Według świadków zniszczone zostały budynki nawet w promieniu 10 km od wybuchu.