Młoda Amerykanka zaczyna pracę w Paryżu. Popija szampana na tle wieży Eiffla, nosi ubrania od modnych projektantów i rozkochuje w sobie przystojnych mężczyzn. Kto nie marzy o takim bajkowym życiu – szczególnie w 2020 roku? Netflix dobrze zna odpowiedź na to pytanie i prezentuje nam serial "Emily w Paryżu". To idealna ucieczka dla tych, którzy pragną bajki i prawdziwa gratka dla fanów "Seksu w wielkim mieście" oraz "Diabeł ubiera się u Prady".
Życie nie rozpieszcza. Zwłaszcza w 2020 roku, w którym do naszych codziennych problemów doszła pandemia koronawirusa. Rekordowe liczby zakażeń, wciąż rosnący śmiertelny bilans, ograniczenia w podróżowaniu, kryzys gospodarczy, lokalne obostrzenia, upadające biznesy. Wszyscy już jesteśmy tym zmęczeni, mamy dość. Chcemy ucieczki.
I Netflix nam właśnie tę ucieczkę zaoferował. I to ucieczkę idealną. Mowa o serialu "Emily w Paryżu", który już porównuje się do "Seksu w wielkim mieście". Zresztą porównania są absolutnie na miejscu: atrakcyjna singielka w modnej metropolii, wierne przyjaciółki, wielka moda, sercowe tarapaty i... producent Darren Star. Tak człowiek, dzięki któremu istnieje Carrie Bradshaw, powołał do życia również Emily Cooper.
Na początku ważna uwaga: "Emily w Paryżu" to nie jest ambitny serial przez duże "S", który zmieni twoje życie. To lekki, uroczy komediodramat, który można obejrzeć wieczorem po pracy albo w weekend, kiedy nie mamy nic innego do roboty. Wino (ewentualnie herbata), pizza (albo deska serów, w końcu rzecz dzieje się w stolicy Francji) i przyjemny wieczór gwarantowany. I raczej takie było zamierzenie twórców – umilić nam czas.
O czym jest "Emily w Paryżu"?
Emily Cooper (Lily Collins) jest energiczna, ambitna i optymistycznie nastawiona do życia. Mieszka w Chicago, ma miłego chłopaka i dobrą pracę jako specjalistka od marketingu. Jednak jej życie zmienia się o 180 stopni, gdy zupełnie przypadkiem zostaje wysłana na rok do agencji marketingowej w Paryżu. Mimo że zupełnie nie zna języka francuskiego, a w USA ma ukochanego, pakuje kilka wielkich walizek i rusza na podbój Miasta Miłości.
Zachwycona Paryżem Emily – w końcu Amerykanie kochają francuską stolicę – z nową energią zaczyna nową pracę. Niestety łatwo nie jest. Jej przełożona Sylvie (Philippine Leroy-Beaulieu) to niemal wierna kopia Mirandy Priestly z filmu "Diabeł ubiera się Prady", czyli szefowa z piekła rodem. Pracownicy agencji patrzą na niego wilkiem, nikt nie bierze jej pomysłów na poważnie, a różnice kulturowe wydają się nie do przeskoczenia.
Tego, co będzie dalej, każdy może się domyślić – w końcu mówimy o serialu producenta "Seksu w wielkim mieście". Emily będzie walczyła o swoje miejsce w firmie, stawi czoła szeregowi wyzwań, pozna nowych przyjaciół, a jej życie uczuciowe szybko uzyska status "to skomplikowane". Szczególnie, gdy pozna swojego sąsiada Gabriela (Lucas Bravo).
Paryż jak z pocztówek
Perypetie Emily nie są oryginalne, ale jakże przyjemne dla oka. Podobnie jak w przypadku serialu o Carrie Bradshaw czy filmu z Meryl Streep "Emily w Paryżu" to produkcja nastawiona na "wyglądanie". Wszystko w produkcji Netflixa jest więc modne, ładne i atrakcyjne – począwszy od Paryża, przez modę, na bohaterach kończąc.
Emily nosi modne ciuchy od paryskich projektantów, chodzi na branżowe imprezy do popularnych lokali, obraca się we wpływowym towarzystwie, a ze swojego mieszkania ma widok na urokliwe paryskie dachy. Pije szampana na tle rozświetlonej wieży Eiffla, pływa po Sekwanie i chodzi na pokazy mody. Słowem: żyje w bajce, na którą dodatkowo nałożono jeszcze filtr z Instagrama.
Bajkowy jest również oczywiście Paryż. Stolica Francji przedstawiona jest w iście mityczny sposób – tak widzą ją chyba tylko Amerykanie. Miasto Świateł i Miasto Miłości wygląda tutaj jak z najładniejszych pocztówek.
Paryżanie noszą berety, jedzą bagietki i piją kawę, a oczom widzom wciąż ukazują się słynne turystyczne atrakcje. Ubogich imigrantów, śmieci na ulicach czy blokowisk poza centrum – które widzieliśmy w innym serialu Netflixa, "The Eddy" z Joanną Kulig – tutaj nie uświadczysz.
Czy to wada? Bynajmniej. "Emily w Paryżu" ma być ucieczką i bajką, a serial Netflixa nie sili się na bycie czymś, czym nie jest. I za to należą się twórcom brawa. Wymęczeni pandemią – z powodu której życie w Paryżu, które oglądamy w serialu, już nawet w takiej formie nie istnieje – chcemy lekkiej, głupawej przyjemności. I tutaj ją dostajemy.
Bajka Netflixa na złe czasy
"Emily w Paryżu" można wybaczyć naiwny optymizm, stereotypy i banały. Machamy ręką na fakt, że Emily wszystko się udaje: prace zdobywa niechcący, poznaje swoją nową przyjaciółkę na ławce, a na przystojnych, czarujących i zainteresowanych nią mężczyzn trafia... na każdym kroku. Nie martwi się o pieniądze, pokona każdą przeszkodę, a w lodówce ma zawsze szampana.
Urok serialu potęguje też Lily Collins, 31-letnia brytyjsko-amerykańska gwiazda, prywatnie córka muzyka Phila Collinsa. Collins ma to do siebie, że – pomijając talent, który niewątpliwie posiada – ogląda się ją na ekranie po prostu świetnie. Jako Emily Cooper jest ujmująca, piękna, świeża, charyzmatyczna. Taka Carrie Bradshaw, ale może bardziej sympatyczna.
Czarujący jest również Lucas Bravo, który dzięki roli Gabriela zdobył już cały tabun fanek. Nie było to zresztą trudne, biorąc pod uwagę fakt, że wciela się w przystojnego sąsiada Emily, który... pracuje jako kucharz w klimatycznej knajpce naprzeciwko ich domu. W końcu przez żołądek do serca.
Dlatego jeśli macie wszystko dojść i potrzebujcie kilkugodzinnej ucieczki, włączcie "Emily w Paryżu". To guilty pleasure doskonałe. Tylko może nie mówcie swoim znajomym, którzy są koneserami kultury, że obejrzeliście cały sezon w jeden wieczór. A teraz uczycie się francuskiego, kupiliście beret i zajadacie bagietkę. Niech bajka trwa!