Na przystawkę: rozmowa o tym, jak legenda telewizji stała się fenomenem internetu (i czy w owej telewizji można dziś liczyć wyłącznie na szmirę). Jako danie pierwsze zaserwujemy wątek dotyczący edukacji kulinarnej Polaków. Danie główne: czy nasi politycy wciąż mają PRL-owskie podniebienia i dlaczego PiS boi się ośmiorniczek. Jako deser wjedzie na stół fetyszyzowane nad Wisłą czerwone mięso. Po owej uczcie podany zostanie digestif, czyli (kretyńskie) metody, których państwo używa po to, abyśmy nie stali się alkoholikami.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Czy współczesna telewizja zpsiła się tak bardzo, że erudyci, tudzież prawdziwe autorytety muszą salwować się ucieczką do internetu?
To, co powiem, będzie trywialne, lecz telewizja jest kształtowana przez redaktorów bazujących na słupkach oglądalności. Owszem, tak było zawsze, jednak od pewnego czasu można zauważyć, że skupiają się oni wręcz maniacko WYŁĄCZNIE na owych słupkach. Nie szukają jakiegokolwiek kompromisu, przez który rozumiem osiągnięcie wysokiej oglądalności w połączeniu ze szczyptą najogólniej pojętej jakości.
W ten sposób powstaje niemal wyłącznie szmira. Gdy włączam telewizor, coraz rzadziej udaje mi się trafić na coś, co uznałbym za jakkolwiek wartościowe. Zamiast tego widzę jakichś półnagich młodych ludzi, których pozamykano w luksusowych willach, gdzie taplają się i całują w basenach. W takich momentach zadaję sobie pytanie: czemu ma to służyć? Oczywiście poza podlizaniem się masowym gustom i zgarnięciem pokaźnej sumki od sponsorów oraz reklamodawców.
Obawiam się, że to droga, z której nie ma odwrotu, droga donikąd. Misyjność? To pojęcie, które umarło już niemal całkowicie. Wspomniani redaktorzy nie chcą pamiętać o tym, że ludziom można przekazywać rzeczy ważkie i wartościowe w sposób lekki, łatwy i przyjemny, nie przynudzając. W ten sposób telewizja stała się sztucznym światem, który pociąga się coraz grubszą warstwą pudru i lukru.
Internet? Owszem, to miejsce, w którym jest strasznie dużo chłamu, jednak zarazem można tam znaleźć także mnóstwo naprawdę wartościowych treści. Sieć przypomina życie: wszystko opiera się na sztuce dokonywania właściwych wyborów.
Rozmawiam z człowiekiem, który w Sieci radzi sobie prześwietnie, że wymienię trwającą od paru miesięcy karierę instagramową oraz nową audycję w radiu internetowym... Ten przeskok z mediów starych do nowych miał wyłącznie plusy?
Był pan łaskaw wymienić rzeczy najświeższe, choć w tym miejscu bardziej adekwatne byłoby skupienie się na czymś, co spotkało się z największym odzewem, czyli kanałem na YouTube będącym moją główną formą wypowiedzi. Dodajmy: wypowiedzi niczym nieskrępowanej.
To nie tak, że w telewizji nie byłem sobą, jednak tworząc dla tego medium, realizowałem czyjeś zlecenia, tak więc zawsze pojawiały się rozmaite presje, uwagi, naciski i nieporozumienia. Przecież moja wizja nie zawsze była w stu procentach zgodna z tym, czego życzył sobie zamawiający, czyli redakcja.
Dziś wszystko zależy wyłącznie ode mnie, jestem całkowicie wolny. Pomiędzy mną a odbiorcą nie ma tabunu owych redaktorów mówiących, czego – ponoć – życzy sobie odbiorca. Wcześniej musiałem im wierzyć na słowo, gdyż w telewizji mogłem bazować jedynie na listach do redakcji, o ile raz na jakiś czas podskoczyłem do niej, aby zapoznać się z tą korespondencją. Teraz odzew jest błyskawiczny, owa natychmiastowość reakcji odbiorcy jest naprawdę wspaniałą sprawą.
Jeżeli natomiast przyjrzeć się tzw. technikaliom, nie ma większych różnic. Materiałów, które umieszczam w internecie, nie tworzę tak, jak czyni to jutuber – przepraszam, że użyję tego słowa – amator, nie trzymam jakiegoś smartfona na kiju. Wszystko powstaje w najnowocześniejszej technologii 4K, a nasza ekipa liczy cztery osoby. Dla porównania: w telewizji tworzyliśmy w szóstkę, tak więc różnica nie jest diametralna.
Słyszałem niedawno, jak pewien bardzo zasłużony decydent telewizyjny rzekł, że nie da się zrobić prawdziwej telewizji w internecie. Takie słowa świadczą jedynie o tym, że pewne osoby nie idą z duchem czasu, nie rozumieją tego, jak zmienił się świat. Przecież moje filmy na YouTube są w pełnym tego słowa znaczeniu telewizyjne; zarówno w sensie realizacji, jak i rozmachu.
Jednak telewizji należy chyba oddać to, że wyedukowała kulinarnie Polaków... Przecież to dzięki postaciom takim, jak pan, tudzież masie innych programów kulinarnych oglądanych przez miliony widzów, otworzyliśmy się na smaki świata.
Jeżeli chodzi o to, co w największym stopniu zmieniło naszą świadomość gastronomiczną, nie wskazywałbym ani mej skromnej osoby, ani jakichkolwiek innych osób gotujących i mówiących o gotowaniu przed kamerami. Zdecydowanie ważniejszy był nasz powrót do europejskiego i światowego krwiobiegu, otwarcie granic po roku 1989.
Dziś mamy nad Wisłą co najmniej jedno pokolenie ludzi, dla których wyprawa do jakiegoś odległego kraju jest czymś bardziej banalnym, niż podróż pociągiem z Kielc do Miechowa w czasach mojej młodości. Mówimy o osobach czujących się obywatelami świata. Bez kompleksów zwiedzają go i smakują, przyczyniając się do tego, że Polska przestała być kulinarnym zaściankiem.
Wracając do tematu programów telewizyjnych: owszem, spełniają jakąś tam pozytywną rolę, bo jednak edukują en masse naszych rodaków – jeżeli dzięki nim Kowalski albo Nowak dowiadują się, czym są bataty, topinambur albo skorzonera, jestem rad niezmiernie.
Jednak pamiętajmy, że nie jest to fenomen aż tak wielki, jak mogłoby się pozornie wydawać. Ile kanałów kulinarnych mamy w tym kraju? Dwa: Kuchnię+ i Food Network, których oglądalność – nawet zestawiając to z moim kanałem na YouTube – jest znikoma.
A co z programami kulinarnymi emitowanymi na kanałach o profilu ogólnym, które cieszą się przecież naprawdę dużą popularnością?
Tak, te rozmaite "Master Chefy" przyciągają przed odbiorniki całe rzesze Polaków, jednak proszę łaskawie zwrócić uwagę na to, że kulinaria są tam sprawą drugorzędną; gotowanie jest zaledwie pretekstem do sprzedania wielkich emocji. Chodzi o rywalizację, a to, że ich uczestnicy stoją przy garnkach? Przecież równie dobrze mogliby skakać w workach przez przeszkody.
Podkreślam, że choć sam nie oglądam takich programów zbyt często (a już na pewno nie pod kątem kulinarnym), to nie krytykuję ich z automatu. Można wśród nich znaleźć zarówno formaty okrutnie złe, jak i ciekawe. Wie pan, co zmieniły w największym stopniu, jeżeli mielibyśmy wrócić do wątku edukowania społeczeństwa?
Dzięki nim młodzi ludzie dowiedzieli się, że gotowanie może być przepustką do kariery; zdobycia sławy i wielkich pieniędzy. Przecież najlepsi szefowie kuchni są dziś znani tak, jak piłkarze albo gwiazdy rocka.
Czy wszystkie owe zmiany sprawiły, że nasze podniebienia naprawdę stały się wysublimowane, a relikty siermiężnej kuchni à la PRL są w odwrocie?
Nie sądzę, aby pewne rzeczy zmieniły się o 180 stopni, Polska nie przeszła jakiejś magicznej metamorfozy. Przecież wciąż królują tutaj pomidorowa, rosół i schabowy. Czy ów stan rzeczy zmieni się kiedykolwiek? Raczej nie. Lecz nie chodzi przecież o to, abyśmy próbowali wyrugować ze stołów potrawy wywodzące się z naszej historii, kluczowe jest raczej to, w jaki sposób je przyrządzamy.
Przecież nawet banalne ziemniaki z patelni mogą być czymś zachwycającym, o ile przyrządzimy je odpowiednio, wybierając odpowiednią odmianę, czyli akurat w tym wypadku typ kulinarny A. Tak więc wszystkie dania mogą być i po PRL-owsku siermiężne, czyli fatalne, i bardzo smaczne. Na szczęście zauważam pewne pozytywne zmiany, choć – podkreślmy – zupełnie inne spostrzeżenia może mieć ktoś, kto bazuje wyłącznie na doznaniach kulinarnych wyniesionych z przydrożnych lokali.
Bo rzeczywiście, gdyby przemierzyć ten kraj, zatrzymując się wyłącznie w takich punktach gastronomicznych, można załamać ręce, konstatując, że nad Wisłą nie jada się niczego poza ekstremalnie wręcz niesmacznym barszczem, schabowym albo pierogami.
Lecz jedzenie w takich miejscach nie powinno być jakimkolwiek wyznacznikiem. Przecież gdyby podobny eksperyment przeprowadzić we Francji albo we Włoszech, tudzież jakimkolwiek innym kraju, wnioski byłyby równie smutne. Przydrożne jedzenie nie jest szałowe w żadnym punkcie naszego globu. Aby poznać to, co naprawdę dobre, trzeba zboczyć z głównego szlaku, uciec od serwowanej byle jak sztampy.
Pamiętam, jak szesnaście lat temu wspominał pan o ziemniakach z patelni w kontekście upodobań gastronomicznych ówczesnych polityków, czyli osób, które określił mianem kulinarnych jaskiniowców. Dzisiejsze elity są znacznie bardziej cywilizowane?
Wszyscy wiemy, co najbardziej lubi jeść pan prezes, przecież to właśnie klasyka wywodząca się z czasów PRL-u, czyli rzeczy, które z punktu widzenia człowieka naprawdę interesującego się kulinariami, nie są – mówiąc delikatnie – żadnym szałem.
Reszta to już prawo mimikry: jeżeli przewodnik stada ma takie a nie inne upodobania, reszta będzie go naśladować. Tak nawiasem mówiąc: pamiętajmy, że po członkach partii lansującej w telewizji publicznej disco polo trudno spodziewać się wyrafinowanego gustu w jakimkolwiek sensie.
Lecz chyba nie można tworzyć wzoru typu: "jeżeli ktoś zna się na kuchni, będzie dobrym politykiem". Spójrzmy na takiego Józefa Piłsudskiego...
... który, rzeczywiście, na jedzeniu nie znał się kompletnie, a zarazem – choć można mu zarzucić wiele rzeczy, np. łamanie zasad demokracji po roku 1926 i proces brzeski – był politykiem wybitnym. Z drugiej strony mamy przykład Józefa Stalina, który zyskał opinię wielkiego smakosza, choć doprecyzujmy, że jego smakoszostwo ograniczało się do potraw gruzińskich oraz ogólnorosyjskich, nie należał do osób zbyt otwartych na kuchnię światową.
Tak czy owak podobne uogólnienia nie mają większego sensu, nawet patrząc na najnowszą historię naszego państwa – przecież u steru stawały zarówno persony wyrobione kulinarnie, jak i całkowici abnegaci, a jednak od roku 1989 niezmiennie żyjemy w państwie z tektury.
Ostatnimi laty kuchnia została skażona ideologią. Wszystko, co obce, uznaje się za podejrzane, złe i antypolskie – to powtórka z czasów komunizmu. Starsze pokolenia pamiętają, jak w naszym kraju, zwłaszcza na Ziemiach Odzyskanych, dokonywano odgórnych modyfikacji nazw wszelakich potraw – tak, aby brzmiały bardziej "naszo". To właśnie dlatego w restauracjach Szczecina czy też Wrocławia zaczęły królować rozmaite kotlety i fasolki po piastowsku, co miało udowadniać odwieczną polskość tych rejonów.
Pamięta pan tzw. aferę taśmową sprzed sześciu lat, przy okazji której tak głośno zrobiło się o ośmiorniczkach? Politycy dobrej zmiany zadbali o to, aby te nieszczęsne głowonogi weszły do języka jako symbol zepsucia, wynarodowienia, tudzież wynaturzenia poprzedniej ekipy rządzącej. Gdyby ludzie związani z Platformą Obywatelską pożerali wówczas zrazy wieprzowe, łomocząc do tego wódę, zamiast popijać ośmiorniczki winem, zapewne nie byłoby żadnej afery.
Nasi włodarze używają kulinariów po to, aby przypodobać się wyborcom patrzącym nieufnie na jakieś "dziwne wynalazki", mają świadomość tego, że zbyt światowe menu może okazać się ciężkostrawne.
Tak więc podejrzewam, że nawet jeżeli członkowie partii PiS postanawiają zjeść coś egzotycznego, robią to wyłącznie w naprawdę zaufanym gronie, zasłaniając bardzo szczelnie kotary. Przecież gdyby suweren nakrył ich na wcinaniu owoców morza, mógłby powziąć podejrzenie, że są zdrajcami ojczyzny.
Natomiast publicznie należy pochwalać wyłącznie kuchnię rodzimą, która nabrała wymiaru symbolicznego, stała się istotną deklaracją rytualno-światopoglądową. To właśnie w imię takich przemian Polski powstają rozmaite strony internetowe, które publikują przepisy kulinarne dla patriotów.
A może pamięta pan Mariana Kowalskiego, kandydata na prezydenta naszego kraju w przedostatnich wyborach? W roku 2016 dokonał uroczystego otwarcia lokalu "Prawdziwy Kebab u Prawdziwego Polaka", gdzie postawiono na wieprzowinę – tak, aby nie mógł stołować się w nim jakiś muzułmanin albo Żyd...
Lecz źródeł naszego fetyszyzowania wieprzowiny należy szukać chyba znacznie głębiej w naszej historii, prawda?
Rzeczywiście. Choć nagminnie pudrujemy naszą przeszłość i pozujemy na arystokratów, to przecież w zdecydowanej większości mamy pochodzenie chłopskie. A pamiętajmy, że jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym na polskiej wsi czerwone mięso nierzadko widywano na talerzu zaledwie dwa razy w roku.
Tak więc dziś często – nawet podświadomie – traktujemy je jako symbol zmiany statusu społecznego. Gdzieś z tyłu głowy tli się myśl: "jem takie mięso, bo mnie stać! Mój pradziadek nie mógł tego robić". Zresztą z podobnych przyczyn mamy także skłonność do marnowania żywności.
To właśnie te mechanizmy sprawiają również, że bardzo niechętnie sięgamy po ryby?
Tak, w czasach, gdy czerwone mięso było bardzo drogie i trudno dostępne, zaczęto traktować je wyłącznie jako "biedną" alternatywę. Mówię tu zarówno o czasach zamierzchłych, jak i dobie PRL-u, czyli czasach, gdy narodziło się powiedzenie "Jedzcie dorsze – gówno gorsze", a w sklepach permanentnie brakowało tak pożądanej wieprzowiny. Jeszcze w latach 70. ub. w. ryby można było kupić znacznie łatwiej, a to tego były naprawdę tanie. Jednak nasi rodacy jadali je z niezbyt dużym entuzjazmem, no bo przecież "co mięso, to mięso"!
Stan na dziś? Cóż, poza naprawdę dobrze zaopatrzonymi sklepami w dużych miastach trudno kupić rybę w postaci innej, niż mrożona, panierowana kostka, którą zmielono z nie wiadomo czego. Dodajmy też, że ryby są w tym kraju straszliwie drogie. Stają się znakiem czasów, w których następuje degradacja środowiska naturalnego, a morza i oceany są przełowione. Obawiam się, że za 50 lat dzikiej ryby słonowodnej nie kupi się już za żadne pieniądze.
Jeszcze słowo o rybach słodkowodnych: tych Polacy również nie traktują poważnie. Taki dla przykładu karp: choć w Czechach, na Węgrzech, w Austrii albo w północnej Chorwacji jada się go nader chętnie, przyrządzanego na rozmaite sposoby, u nas zyskał status rytualny. Ląduje na naszym talerzu wyłącznie 24 grudnia, po czym – krzywiąc się – zjadamy go wyłącznie dlatego, że tak nakazuje tradycja.
Co czuje pan, spoglądając na młode pokolenia rodaków, które coraz chętniej przerzucają się na dietę wegetariańską?
Bardzo cieszy mnie to, że ci ludzie coraz lepiej zdają sobie sprawę z tego, jak niehumanitarnie traktowane są zwierzęta, jak destrukcyjny wpływ na planetę ma przemysłowa hodowla – przecież ta emituje do atmosfery więcej dwutlenku węgla niż motoryzacja, do tego zużywa gigantyczne ilości wody, której coraz bardziej nam brakuje.
Sam nie zamierzam stawać się jaroszem, lecz od wielu lat konsekwentnie ograniczam konsumpcję mięsa, szukam w tej kwestii złotego środka. Chodzi o myślenie na zasadzie: "owszem, lubię zjeść dobrego steka, lecz zamiast robić to codziennie, ograniczę się do skonsumowania go raz w miesiącu".
Świetnie, że osoby szukające alternatyw, mają coraz więcej możliwości wyboru. Jeżeli cofnęlibyśmy się o jakąś dekadę, wylądowalibyśmy w kraju, w którym nawet w dużych miastach naprawdę trudno było znaleźć restaurację dla wegetarian, nie wspominając nawet o lokalu serwującym specjały wegańskie. Zazwyczaj były to jakieś sekretne kluby dla wtajemniczonych; spoglądali na siebie porozumiewawczo znad talerzy i przeżuwali rzeczy zazwyczaj... ohydnie mdłe.
Niestety, wychodzono z założenia, że potrawy mają być etyczne, że w imię wyższych celów można przełknąć absolutnie wszystko. Na szczęście dziś sprawy mają się znacznie lepiej – punkty serwujące dania wegetariańskie można z łatwością znaleźć w każdym mieście, a dla coraz większej ilości rodaków wstąpienie do podobnej restauracji nie jest już jakimś "wyznaniem wiary".
Ot, idziemy tam, aby dobrze zjeść. Dzięki temu coraz więcej osób myśli podobnie jak ja: nie dzielę jedzenia na mięsne i bezmięsne, lecz na smaczne i niesmaczne. Oczywiście wszystko to dotyczy głównie mieszkańców miast, wieś jest znacznie bardziej "mięsno-konserwatywna". Lecz z czasem sposób myślenia zmieni się również na prowincji.
Rozmowę chciałbym zakończyć wątkiem dotyczącym konsumpcji trunków... Czy pod tym względem nasi rodacy zachwyciliby twórców sławetnej "Ustawy o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi"?
Wspomniał pan o rozporządzeniu powstałym w czasach stanu wojennego, a przecież od roku 1982 świat się zmienił. To wręcz przerażający absurd, jeden z reliktów poprzedniej epoki, które sprawiają, że Polska jest krajem pełnym paradoksów.
"Dzięki" tej ustawie nie mogę np. wypić lampki koniaku do kawy, podróżując pociągiem. Nie mogę także zamówić piwa bądź wina w restauracji na dworcu. A cóż to za restauracja, w której nie sprzedaje się alkoholu? Przecież bez niego kuchnia nie ma zbyt wielkiego sensu.
W ten sposób państwo, w sposób całkowicie kretyński, chroni mnie ponoć przed alkoholizmem. Lecz jednocześnie umożliwia łatwy, zbyt łatwy, dostęp do procentów na dosłownie każdym kroku. W promieniu zaledwie kilkuset metrów od mojego krakowskiego mieszkania działa całe mnóstwo sklepów, w których – o każdej porze dnia i nocy – można nabyć alkohol.
Mniejsze miejscowości? Nawet jeżeli w danym miejscu nie działa sklep całodobowy, można po prostu skoczyć na pobliską stację benzynową po flaszkę; czy to większą, czy mityczną "małpkę", która jest naszą polską specjalnością.
Jednak, aby nie skupiać się wyłącznie na negatywach: statystyczny Polak coraz częściej potrafi odróżnić whisky blended od single malta, a być może nawet wino ze szczepu shiraz od rieslinga. Jeszcze piętnaście, dwadzieścia lat temu nie mieliśmy o tym pojęcia, lecz na szczęście aspirujemy; ludzie, którzy osiągają pewien pułap finansowo-społeczny chcą się edukować.
Panie Robercie, tak więc na pohybel złym nawykom rodaków!
Tak, lecz pamiętajmy, aby wszystko działo się w sposób stopniowy, ewolucyjny. Bądźmy cierpliwi, pamiętajmy, że przez niemal pięć dekad byliśmy odcięci od cywilizowanego świata i pewnych rzeczy musimy się uczyć powoli; pamiętając, że to praca na kilka pokoleń. Jako konserwatysta jestem wielkim przeciwnikiem jakichkolwiek rewolucji, nawet kuchennych.