Taka piękna katastrofa. Kaczyńskiemu odjechał peron
Karolina Lewicka
02 listopada 2020, 11:08·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 02 listopada 2020, 11:08
Ten lot w kosmos prezesa wcale nie zaczął się wraz z orzeczeniem tak zwanego Trybunału Konstytucyjnego. To było tylko kolejne oddalenie się od ziemi, o następne lata świetlne. Bo partia rządząca, przede wszystkim za sprawą swego „genialnego” przywódcy, zaczęła podlegać przyspieszonej erozji - o, paradoksie! - tuż po zwycięskich dla siebie wyborach parlamentarnych.
Reklama.
Kaczyński wziął drugą kadencję i po prostu odleciał w przestworza. To, co się z nim stało, jest po ludzku łatwe do wytłumaczenia: oto samotny i coraz starszy człowiek był przez ostatnie lata otoczony wyłącznie przez interesantów, pochlebców, klakierów i służących. Organizowali mu życie. Suflowali to, co chciał usłyszeć. Energicznie potakiwali głowami. Nieustannie wpadali w zachwyt. Wynosili go pod niebiosa. Mógł uwierzyć w swoją wielkość i nieomylność, a zapomnieć, że pycha kroczy przed upadkiem.
Także los był dla niego łaskawy - w pierwszej kadencji Polska nie musiała mierzyć się z żadnym kryzysem, prócz tych wywołanych przez sam PiS. Kiedy na morzu flauta, łatwo sterować łódką i udawać, że sunie się gładko dzięki nadzwyczajnym umiejętnościom żeglarskim kapitana. Aż w końcu dobra passa się skończyła, po wieloletniej górce przyszedł głęboki dołek. Pandemia jest pierwszym „sprawdzam” dla rządzących od początku przejęcia przez nich władzy w 2015 roku.
Kiedy Mateusz Morawiecki 19 listopada 2019 roku, podczas wygłaszania swego exposé obiecywał budowę państwa dobrobytu, w Chinach - dwa dni wcześniej - na koronawirusa zachorował 55-letni mieszkaniec prowincji Hubei, dzisiaj uznawany za pacjenta zero. Trzy miesiące później, na początku marca, pierwszego zakażonego zdiagnozowano w Zielonej Górze.
Przez cały ten czas – od wyborów do wybuchu epidemii już w Polsce - w naszej polityce w zasadzie działo się niewiele. Obóz władzy był jednocześnie zmęczony i rozleniwiony. Sondaże miał wysokie, stabilne. Publicysta Stanisław Janecki cieszył się, że PiS trzyma najważniejsze sznurki w swoich rękach i „właściwie chodzi tylko o to, by nie pozwolić się im z tych rąk wyślizgnąć”. Także pierwsze zderzenie w wirusem było dla rządzących bezbolesne. Ba, liderzy obozu władzy wystrzelili w rankingach zaufania, prezydent doszlusował do 60% poparcia.
Dezintegracja występowała, ale po stronie opozycji i jej elektoratów. I wtedy na scenę wkroczył Jarosław Kaczyński. Ciąg dalszy tej historii doskonale Państwo znają. W kwietniu prezes próbuje doprowadzić do wyborów pocztowych, w maju wywołuje tym pierwszy kryzys koalicyjny. W czerwcu i lipcu rzuca swoje oddziały do robienia kampanii wyborczej Andrzejowi Dudzie, a w sierpniu i wrześniu postanawia posiłować się z Ziobrą, zrekonstruować rząd i ulżyć doli zwierząt futerkowych. W październiku daje Julii Przyłębskiej zielone światło na orzeczenie w sprawie aborcji.
Przyznam się Państwu, że w tym ostatnim boleśnie zawiodła mnie polityczna intuicja. Do samego końca byłam przekonana, że ta rozprawa spadnie z wokandy. Trudno było mi sobie wyobrazić, że Kaczyński będzie niepomny wydarzeń z 2016 roku i zdecyduje się na taki ruch w szczycie pandemicznego dramatu. Prezes miał swoje polityczne kalkulacje, związane z tym orzeczeniem, o których Państwu pisałam.
Ale niewykluczone jest i to, że 22 października – jak mówią młodzi – po prostu ostatecznie odjechał mu peron, rozeszły się drogi prezesa i rzeczywistości. Jest to też koniec legendy o genialnym strategu, która niewiele miała wspólnego z prawdą, ale o tym za chwilę.
Annuszka już rozlała olej. Tak brzmiało jedno z haseł niesionych na kartonach podczas Marszu na Warszawę. Słowa te - w „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakowa - wypowiada do redaktora Berlioza Woland, czyli Szatan. Gdy Berlioz upiera się, że wieczorem będzie na zebraniu, Woland odparowuje, że na pewno nie, bo „Annuszka już kupiła olej słonecznikowy, i nie dość, że kupiła, ale już go nawet rozlała”. Berlioz kilka godzin później wywinie kozła na tłustej plamie, poturla się na torowisko, a motornicza tramwaju utnie mu głowę. Zebranie faktycznie się nie odbędzie.
Annuszka jest symbolem biegu wydarzeń, którego nie da się już cofnąć lub choćby zatrzymać. Tym razem tę rolę odegrał Jarosław Kaczyński, olejem obficie wytłuścił Wiejską i Aleje Ujazdowskie. Wyzwolił społeczny gniew i frustrację, jakby mało było rządzącym potykania się o własne nogi – widzimy teraz codziennie jak bardzo nie potrafią rządzić w trudnych czasach, jak są nieudolni i kłamliwi.
Tymczasem Kaczyński dostarcza swemu obozowi dodatkowych problemów. Prowokuje je i stwarza. Gdzież podział się zatem ten Wielki Szachista polskiej polityki? Otóż, nigdy go nie było!
Cały geniusz Jarosława Kaczyńskiego sprowadza się do umiejętności wyzwalania ciemnych mocy. Polityka w jego wydaniu to nie działanie na rzecz wspólnego dobra, ale generowanie zła. Dzieli społeczeństwo, stygmatyzuje jakąś jego część i napuszcza na nią resztę – w ten sposób zdobywa władzę. A chce władzy dla niej samej, stąd skupia się wyłącznie na jej maksymalizacji. Temu służy wyłączanie kolejnych bezpieczników, które mogą prezesa w jego władztwie ograniczać.
Jeśli przy okazji skorzystali ludzie, to tylko dlatego, że Kaczyński benefitami socjalnymi osłaniał proces przejmowania państwa na własność partii. Ot, i cała tajemnica naszego „demiurga”.
A teraz nawet to się skończyło. Politycy, wyborcy i sympatycy obozu władzy przyglądają się Kaczyńskiemu coraz szerzej otwartymi oczami. I nic nie rozumieją. Ale prezes chyba też nie rozpoznaje ani natury tych protestów, ani powagi sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się jako kraj. Tego, że to rzekomo „silne” państwo w zasadzie przestaje działać, że wirus przyparł nas do ściany.
Przyszedł czas weryfikacji umiejętności tego obozu. Obawiam się, że wypadnie negatywnie. A Kaczyński – w perspektywie historycznej - pozostawi nam w spadku jedynie mało udane pomniki swego brata.