Justyna w pandemii pozbyła się swoich sukien ślubnych. Ola opłaciła cztery czynsze za mieszkanie. Magda z dnia na dzień straciła pracę i wyprzedawała wszystko jak leci. Gdy branża modowa drży w posadach i szykuje się na kolejny lockdown, Polki sięgają do żelaznych rezerw swoich szaf. Dla niektórych to nie zabawa w slow fashion, ale walka o utrzymanie się na powierzchni.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Gdy wiosną po raz pierwszy zamknęły się centra handlowe, co więksi optymiści zacierali ręce, słusznie spodziewając się rekordowych przecen po ich powtórnym otwarciu. Marki zachęcały do zakupów online bombardując kolejnymi promocjami. Szybko okazało się, że w pandemii najbardziej interesują nas ciuchy po domu – home wear pasujący idealnie do innego "home" – office.
Przyciasna bluza sprzed 12 sezonów nadawała się do wyskoczenia po bułki, ale już nie do ślęczenia przed komputerem przez osiem czy dziesięć godzin. W krwistoczerwonej koszulce ze spływu Czarną Hańczą sparowanej z legginsami z dziurą w kroku dobrze się sprząta, ale oglądanie się w tym wydaniu tygodniami deprymuje nawet największych modowych abnegatów.
Jakby na przekór niechęci do zaopatrywania się w garderobę na nowy sezon, internet zaczął wypluwać z siebie kolejne konta na Instagramie z ubraniami vintage, nowe grupy sprzedażowe, a platforma Vinted (coś na kształt Allegro, tyle że wyłącznie z ciuchami z drugiej ręki) odnotowała wzrosty.
– W drugim kwartale 2020 roku na Vinted dodano aż o 17 proc. więcej produktów. Trend jest najbardziej zauważalny w popularnych kategoriach takich jak odzież damska. Z czego może to wynikać? Podejrzewam, że ludzie zostali w domach i mieli czas na przejrzenie szaf i posegregowane ciuchów, butów i akcesoriów – mówi naTemat Lisa-Marie Berns, PR manager Vinted, i dodaje, że w Polsce zarejestrowano na platformie już 3 miliony kont.
Ostatnia bluzka ratunku
Ola na Vinted sprzedawać nie chciała. Ciągle ktoś pisze i chce się zamieniać, a ona potrzebowała gotówki i to szybko. W jej "sklepie" na Instagramie jest sporo markowych ciuchów (raczej COS niż Zara, a znajdzie się i Karl Lagerfeld). W tle zdjęć miga gustownie urządzone mieszkanie. Trudno się domyślić, że konto to coś więcej niż wielkomiejska próba bycia bardziej eko.
W lutym Ola straciła pracę. Nie bardzo się przejęła. Trafiła tam trochę z przypadku uciekając przed mobbingującą szefową. A że miała trochę oszczędności, postanowiła poczekać z poszukiwaniami nowej pracy do wiosny. Chciała odpocząć i zrobić te wszystkie rzeczy, na które wciąż brakowało czasu – z malowaniem mieszkania na czele. Już w marcu zorientowała się, że znalezienie pracy, w przeciwieństwie do malowania, nie będzie takie proste.
O pandemicznych zwolnieniach i obniżkach pensji jeszcze się wtedy nie mówiło, ale w wielu firmach rekrutacje zostały już wstrzymane. Jeszcze wtedy Ola śmiała się, że najwyżej zatrudni się na jakiś czas jako barmanka. Uznała, że po kilku latach za biurkiem praca w knajpie byłaby całkiem ożywcza. No a potem zamknięto szkoły, restauracje, kina, centra handlowe i kluby. Ola obniżyła swoje oczekiwania co do pracy, ale na niewiele się to zdało. No, może telefon dzwonił nieco częściej. Miała kilka rozmów rekrutacyjnych online, ale nic z tego nie wyszło. Po czterech miesiącach bez pracy poprosiła o pieniądze rodziców.
– Mam 35 lat, a moi rodzice są już na emeryturze, więc możesz sobie wyobrazić, jak się z tym czułam. Najgorsze było to, że wysłałam wtedy już ponad 80 CV i zdawałam sobie sprawę, że za miesiąc sytuacja prawdopodobnie się powtórzy. Przyszło mi do głowy, żeby przynajmniej pożyczyć od rodziców mniej. Prawa jazdy nie mam, więc padło na wyprzedaż szafy.
Plus był taki, że Ola ciuchów ma – a raczej miała – mnóstwo. Przez ostatnie piętnaście lat raz tyła, raz chudła, więc w szafie zalegały i XS-ki czekające na lepsze czasy i XXL-ki. Do tego wór dziwnych ubrań – pozostałość z sesji zdjęciowych przy których pomagała na studiach. Zaczęła od tych najmniejszych.
– Żeby się w nie wcisnąć, musiałabym schudnąć ze 20 kilo, a od roku nie mogłam zrzucić pięciu. Tyle że używanych ubrań w małych rozmiarach w sieci jest na pęczki. Mało która dorosła kobieta nosi XS, a do tego dochodzi jeszcze moda na oversize. Zauważyłam za to, że dziewczyny chętniej kupowały "sukienkę" niż "sukienkę z H&M-u". Pewnie chodziło o przekonanie, że ciuch jest niepowtarzalny. Wycwaniłam się i wycinałam metki, a potem pisałam: "vintage". Przecież równie dobrze mogłam go kupić w lumpeksie.
Inny trik: nie ma co czekać aż znajdzie się ktoś, kto zapłaci za dany ciuch 70 złotych. Lepiej mieć natychmiast 60. Dlatego Ola co tydzień robiła przeceny. Wrzucała jeszcze raz zdjęcia ubrań, które się nie sprzedały, rzecz jasna z informacją, że teraz są tańsze. Działało świetnie. W dwa miesiące zarobiła 4500 złotych. Poszło na czynsze – te zaległe i przyszłe.
– Zaczęłam inwestować to, co zarobiłam. Nie mam pojęcia, skąd u mnie ta biznesowa żyłka. Wykupiłam chyba za 15 złotych reklamę na Instagramie, żeby dotrzeć do osób, które obserwują podobne konta. W między czasie otworzyli sklepy, więc dwa razy w tygodniu robiłam rundkę po lumpach w okolicy, bo zaczynały kończyć mi się własne ciuchy. Kupowałam rzeczy maksymalnie do 10 złotych. Zauważyłam, że trudno sprzedać używane ubrania za więcej niż 30-40 złotych i to nawet, jeśli mają dobry skład.
Ola nadal nie znalazła pracy, ale złapała kilka stałych zleceń. Od września "sklep" jest zamknięty. "Brak czasu" – kwituje Ola.
– Siedzę całe dnie zamknięta w mieszkaniu z nosem w ekranie i myślę sobie, że zarabianie na ciuchach nie było wcale takie złe, przynajmniej częściej wychodziłam – wzdycha. I dodaje, że można zwariować. Wiosną nie pracowała, więc dopiero teraz zapoznaje się z "urokami" home office.
Panieńska szafa
Dominika też wyprzedała swoją szafę w trakcie pandemii. Podobnie jak Ola – po raz pierwszy w życiu. Jest zatrudniona na jednej z krakowskich uczelni w dziale projektów międzynarodowych. Kiedy przeszli na pracę zdalną, a powrót do biura się opóźniał, pojechała na kilka tygodni do domu rodzinnego. Co to za frajda siedzieć w mieście, skoro wszystko pozamykane?
Któregoś dnia postanowiła posprzątać gruntowanie pokój, z którego wyprowadziła się zaraz po maturze. W szafie, oprócz upiornych koszulek pamiętających jeszcze czasy gimnazjum, zalegały też ubrania z ostatnich lat. Lądowały u rodziców, bo trudno było je składować w wynajmowanych pokoikach i mieszkaniach. Po dwóch dniach sprzątania Dominika miała więcej ciuchów w workach niż w szafie.
– Za półtora roku wychodzę za mąż, a że nie wyobrażałam sobie szukania kiecki, która ma wszystko "ukrywać" i "tuszować", zaczęłam się odchudzać. No i chyba stąd ta wyprzedaż. W niektórych ciuchach jeszcze niedawno chodziłam. Teraz na mnie wiszą, ale niektóre były drogie albo noszone kilka razy, więc chciałam odzyskać część pieniędzy. Drugi powód to nuda – o 17 zamykałam kompa i nie miałam, co robić, bo ile można oglądać seriale.
Pytam o rady dla kogoś, kto chciałby spieniężyć twarde rezerwy ubraniowe. – Prasować, prasować i jeszcze raz prasować – śmieje się Dominika. Pewnie, że jeśli wystawia się kilkadziesiąt ciuchów, nie bardzo się chce, ale warto się zmusić. Użycie żelazka znacznie zwiększyło jej obroty. Do tej pory zarobiła już ponad 1500 złotych. Na co pójdą? Rzecz jasna na suknię ślubną – Dominika ma nadzieję, że będzie mogła wybrać taką, jaką sobie wymarzyła, bez żadnego "maskowania" i "wysmuklania". No i że nie będzie już pandemii.
Jedna panna, cztery suknie
Justyna, która ślub brała we wrześniu, z pandemii nawet się cieszyła. To znaczy – w kontekście ślubu. Było skromnie, w małym gronie, z obiadem zamiast wesela, a że w wiadomych warunkach, nikt się nie czepiał. Ciuchów online wcześniej nigdy nie sprzedawała ani nawet za bardzo kupowała – gdy jesteś niska i drobna, za to z obfitym biustem, lepiej najpierw przymierzyć.
Ale pandemia nie wybiera. Nagle okazało się, że jeśli nie kupi sukni w sieci, są spore szanse, że nie kupi jej w ogóle. Pierwszą ściągnęła z Wielkiej Brytanii. Leżała fatalnie. Postanowiła nie kombinować i zamówić coś na Zalando w dziale ślubnym. Suknia była piękna, ale im dłużej na nią patrzyła, tym bardziej zawstydzała ją jej strojność. Nigdy się tak nie ubierała, więc dlaczego miałaby się nagle przebierać za księżniczkę z bajki Disneya?
Tym sposobem Justyna wylądowała z suknią numer trzy – wypatrzyła ją na grupie sprzedażowej dla czytelniczek Kasi Tusk. Niby wszystko było okej, ale coś jej nie grało. Nie ten krój, nie ten styl, nie ta panna młoda. Bogatsza o doświadczenia z trzema kompletnie różnym sukniami zadzwoniła do krawcowej. Tak powstała suknie numer cztery – tym razem ta właściwa.
Trzy pechowe i jedna szczęśliwa znalazły nowe właścicielki właściwie z dnia na dzień. Wiele pandemicznych panien młodych było w podobnej sytuacji co Justyna – nie chciały lub nie mogły iść do salonu, więc szukały w sieci. A że czasy niepewne -– z drugiej ręki. I chociaż Justyna była pewna, że zostanie z czterema sukniami, w których utopiła kilka tysięcy, koniec końców zostały jej tylko pantofelki i dodatkowe 800 złotych zysku.
Handel jak leci
Z wyprzedaży szafy Magdy trudno zrobić podobną anegdotę. W kwietniu została zwolniona. To znaczy ściśle, rzecz ujmując – nie została – ale kiedy pracujesz na śmieciówce, nie przysługują ci bajery w rodzaju postojowego. Magda pracowała jako recepcjonistka w dużym biurowcu.
Najpierw przestali przychodzić pracownicy, a potem zarząd budynku odprawił recepcję. Przesyłki miał odbierać ochroniarz. A że Magda jeszcze studiuje, nie miała właściwie żadnych oszczędności. Pracowała, żeby się utrzymać. Zaczęła sprzedawać ubrania jak leci: nowe buty, raz założony wiosenny płaszcz, sukienka, którą kupiła z myślą o urlopie. Jasne, że było jej żal, ale przecież coś musiała jeść. W ten sposób pozbyła się ponad połowy wszystkich ubrań, butów i dodatków, które miała. Do pracy wróciła po dwóch miesiącach.
– Szef obiecuje, że teraz nie będzie już takiej sytuacji, dzięki Bogu będziemy mogli nadal pracować – zapewnia. Staram się nie rujnować tych nadziei. Koniec końców może i dobrze wyszło z tą wyprzedażą? Odkąd trafiła do korpo, a raczej na jego przedmurza, zmienił się jej gust. Teraz podobają się jej beże i szarości, koszule, klasyczne kroje, a w szafie miała pstro. Dzięki wyprzedaży pozbyła się wszystkich "za krótkich" spódnic, odblaskowych szpilek i sukienek tak wzorzystych, że nie miała ich z niczym zestawić.
Na rosnącą w czasie pandemii popularność ciuchów z drugiej ręki wskazują nie tylko osobiste historie, ale też autorzy raportu Accenture przygotowanego we współpracy z "Fashion Biznes" i fundacją Kupuj odpowiedzialnie. Wynika z niego, że przez ostatnie półrocze (a więc od marca do września 2020 roku) aż 45 proc. Polek i Polaków kupiło używane ubrania lub dodatki. Zwrot w stronę ekologii? Jasne, ale nie bez wpływu na nasze decyzje było też pogorszenie sytuacji finansowej i niepewność zatrudnienia.
Optymiści próbują doszukiwać się w pandemii plusów. I choć dla większości z nas wynik nijak nie wychodzi dodatni, pozytywne myślenie jeśli nie pomoże, to z pewnością nie zaszkodzi. Jak by nie patrzeć, więcej śpimy, częściej gotujemy, a co po niektórzy wreszcie zrobili remont, na który wcześniej szkoda było urlopu. Plusem jest też pandemiczny zwrot ku ubraniom z drugiej ręki – niezależnie od tego czy sprzedajemy, czy kupujemy.
Nie dość, że spowalniamy łańcuch bezmyślnej produkcji "szybkiej mody", dając (choćby i mikro) oddech planecie, to jeszcze całkiem przypadkowo możemy pomóc komuś, kto stracił dochody. Za zdawać by się mogło nonszalanckim "wyprzedażami szafy" stoją przeróżne historie. Może chociaż nawyk puszczania w obieg nienoszonych ubrań zostanie z nami podobnie jak mycie rąk na dłużej.
Chcesz opowiedzieć swoją historię, napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl