Nietypowa i traumatyczna sytuacja miała miejsce w czasie pogrzebu 96-latka z Zielonej Góry. W czasie ceremonii zgromadzeni ludzie dostrzegli odciętą głowę kobiety, która wystawała z ziemi. Z relacji "Wyborczej" wynika, że część osób uciekła z przerażenia z cmentarza.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Mężczyzna miał zostać pochowany 30 listopada w rodzinnym grobie na cmentarzu miejskim przy ul. Wrocławskiej. Tuż obok swojej żony, która zmarła na raka w 1985 r. Początkowo wszystko przebiegało jak należy - żałobnicy spotkali się najpierw pod kaplicą, a potem kondukt z księdzem ruszył w stronę miejsca pochówku.
– Stanęliśmy przy grobie. Ksiądz odprawiał ceremonię, trumna poszła na dół, ale gdy odmawiał modlitwę, brat dostrzegł, że w pryzmie piasku widać ludzką głowę. To była głowa mojej mamy – powiedział "Wyborczej" syn zmarłego.
Widok był makabryczny. W piasku można było dostrzec nie tylko głowę kobiety, ale również kości kręgosłupa, piszczele. Szczątki były rozerwane przez łyżkę koparki. – Jeden z grabarzy wskoczył z oderwaną głową do grobu, gdzie była już trumna ojca, i położył głowę obok trumny. Wtedy część żałobników uciekła – opisywał pogrzeb drugi syn nieżyjącego 96-latka.
Rozmówcy "Wyborczej" opowiadali, że ludzie przechodzący obok zasłaniali oczy. Na pogrzebie w Zielonej Górze były też dzieci. Dla wszystkich było to traumatyczne przeżycie. – Ten pogrzeb to był cios – mówił mężczyzna. Stojący obok operator koparki przeprosił i wyraził skruchę.
Na tym się jednak nie skończyło, bo jeszcze trzeba było pogrzebać wykopane szczątki. Mężczyźni zaczęli wkładać kości mamy do kartonowego pudła, które wzięli ze na śmietniku. Pomagali im w tym grabarze, którzy zrzucili winę na kierownika cmentarza. Twierdzili, że sytuacja miała miejsce w wyniku oszczędzania na drugiej ekipie.
"Tłumaczyli, że koparka zawsze wykopywała metr ziemi, potem wchodziła do grobu druga ekipa, która pogłębiała grób łopatą. Jeśli natrafiono na szczątki, odkładano je do drewnianej skrzynki. Tym razem kierownik miał zarządzić, że do końca kopie koparka" – czytamy w "Wyborczej". Policja została poinformowana o zbezczeszczeniu grobu.
Kierownik powiedział dziennikarzom, że o całej sprawie dowiedział się od nich - przebywał na kwarantannie związanej z koronawirusem. Za pośrednictwem gazety przeprosił rodzinę zmarłego 96-latka. Sprawę ma wyjaśnić ze swoim zastępcą, który zawiadywał w tym czasie cmentarzem.