Opozycja niczego się nie nauczyła. Albo spełni jeden warunek, albo wiecznie będzie rządził PiS
Karolina Lewicka
11 stycznia 2021, 11:31·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 11 stycznia 2021, 11:31
Jeszcze przed Bożym Narodzeniem dotarła do Polski elektryzująca informacja z Budapesztu. Oto węgierska opozycja poszła wreszcie po rozum do głowy i – po wielu porażkach przy urnie, latami modelowo rozgrywana przez Fidesz - w kolejnych wyborach wystartuje wspólnie. Tym samym w końcu zyska realną szansę na pokonanie Victora Orbana. Opozycja nad Wisłą wprawdzie nadstawiła uszu nowinie, ale jak zwykle nie wyciągnęła z niej żadnych wniosków.
Reklama.
Przypomnijmy, jaka jest sytuacja u progu Nowego Roku. PiS to słabnący lider. Najsilniejsza partia opozycyjna nie jest w stanie doszlusować do 30 proc. poparcia. Hołownia to kilkanaście, a lewica zaledwie kilka procent. Ludowcy tradycyjnie krążą w okolicach progu, raz nad, raz pod.
W Polsce wciąż rządzi belgijski prawnik Victor D’Hondt, twórca metody podziału mandatów, która premiuje duże ugrupowania (i tym samym ma przeciwdziałać rozdrobnieniu parlamentu). Jeśli PiS nie odbuduje poparcia i zatrzyma się na 30 proc., które można śmiało uznać za twardy elektorat, będący z Kaczyńskim na dobre i złe, to konkurencja do władzy – żeby rządzić - musi zdobyć w kolejnych wyborach co najmniej 35 proc. Osobno nikt nie ma teraz na to żadnych szans.
Mimo to, sytuacja po opozycyjnej stronie wciąż jako żywo przypomina piaskownicę. Aktualnie – i w sumie od dłuższego już czasu - Platforma Obywatelska buksuje, a Lewica i PSL zajmują się jej podgryzaniem, bo oba ugrupowania chciałyby się pożywić odrobiną elektoratu PO.
Np. ludowcy próbują przekonać opinię publiczną, że Platforma to partia lewicowa (żeby nie powiedzieć: lewacka), w nadziei, że się wyborca centrowy do PO zniechęci i zasili zieloną koniczynkę. Lewica z kolei udowadnia, że PO to konserwa, bo nie popiera aborcji na życzenie. Trwa więc wojenka o ten sam kawałek tortu. Nikt się nawet nie wysili, by próbować przejąć wyborców odpływających od PiS. W rezultacie zostają oni w politycznej próżni i być może wkrótce z powrotem wrócą do Kaczyńskiego, skoro nie ma planów ich zagospodarowania.
Każdy na opozycji walczy o dodatkowe dwa, trzy punkty procentowe kosztem innych partii opozycyjnych. Wszyscy śnią o własnej potędze, a nawet nie rozumieją, dlaczego im nie idzie. Kilkukrotnie pytałam ostatnio polityków Lewicy, dlaczego – skoro warunki do wzrostu ugrupowań o lewicowej proweniencji są iście wymarzone (wahadło nastrojów społecznych odsuwa się od prawej ściany, słabnie skompromitowany Kościół, a młodzi robią na ulicach obyczajową rewolucję) – to tego wzrostu po prostu nie ma. W odpowiedzi usłyszałam krytykę... sondaży i nadzieję, że jednak Lewica stanie się beneficjentem tych progresywnych wydarzeń.
Także ludowcy nie wiedzą, dlaczego nie są w stanie przyciągnąć z powrotem wyborcy wiejskiego, który odpłynął od rządzących. Platforma nie ma pojęcia, skąd się wziął nad nią szklany sufit. Polska 2050 nie rozumie, czemuż to wyborcy jeszcze się nie zniechęcili do PO-PiS-u i dlaczego gremialnie nie zaczęli podążać „trzecią drogą”. A nieumiejętność odpowiedzi na pytanie „dlaczego?” oznacza brak diagnozy stanu rzeczy i jakąś dramatyczną bezradność partii opozycyjnych wobec otaczającej nas rzeczywistości.
Wróćmy do dyskusji pod tytułem „razem czy osobno?”. Oczywiste jest, że opozycja powinna mieć taki scenariusz na podorędziu. Nie musi być on jedynym słusznym, bo wciąż nie wiemy, jakie będą warunki operacyjne w 2023 roku, ale powinien być projektowany.
Tymczasem np. ludowcy, ustami swego wicemarszałka Sejmu, zaprezentowali ostatnio aż dwa, wykluczające się stanowiska. Piotr Zgorzelski był bowiem łaskaw w jednym, w dodatku dość krótkim, wywiadzie (dla „Rzeczpospolitej”) zaprzeczyć sam sobie. Najpierw stwierdził, że „jedna lista opozycji jest w polskich realiach złym rozwiązaniem” (mieliśmy jedną listę w wyborach do PE i tak przegraliśmy z PiS-em), by za chwilę dorzucić, że „jedna lista jest rozwiązaniem optymalnym”, ale niemożliwym do przeprowadzenia w polskich warunkach. Co zatem ludowcy mniemają o wspólnym starcie? Ja nie wiem i – co gorsza – oni chyba też nie. Niby wszyscy mówią, że są na współpracę gotowi, jeśli będzie taka potrzeba, ale robią wszystko, by do tej ewentualnej współpracy prowadziła droga kręta i po grudzie.
Niby wszyscy mówią, że PiS jest straszny i robi bardzo złe rzeczy, ale działają tak, by PiS mógł kontynuować dzieło zniszczenia. Niby to PiS jest politycznym wrogiem, ale wciąż trwa przyjacielski ostrzał. Można odnieść wrażenie, że każda z naszych partii opozycyjnych jest przekonana, że musi strzec swojej odrębności, bo już za rogiem czeka na nią „rząd dusz”.
Lewica pamięta 41 proc. SLD, Platforma czasy Tuska, a Hołownia już się widzi, jak rozwala ten system i robi inną politykę. Ponieważ ostatnio głośno było o Janie Marii Rokicie, którego prezydent uznał za doskonałego kandydata na Rzecznika Praw Obywatelskich, pozwolę sobie na koniec przypomnieć jego komentarz sprzed ćwierćwiecza, dotyczący wówczas skłóconej prawicy, podzielonej na kanapowe partyjki, których członkowie mieścili się w jednej windzie.
„Partiom jest niezwykle trudno podjąć decyzję o jakichkolwiek sojuszach, bo obawiają się, że ograniczą w ten sposób krąg własnego elektoratu (…) z taką wiarą maszerują na skałę, za którą jest przepaść. Przypomina mi się taki film z dzieciństwa o zwierzątkach, którym instynkt nakazywał takie zachowanie. Oglądając ten film do ostatniej chwili wierzyłem, że zwierzątka zawrócą, że wbrew instynktowi nie spadną. – I co, zawracały? – Nie, spadały”.