Program, który “na wszelkich możliwych płaszczyznach miał być strzałem w kolano”, okazał się jednym z największych strzałów w dziesiątkę. “Down the Road”, bo o nim mowa, wraca z drugim sezonem. Jego prowadzący - Przemek Kossakowski - opowiedział nam o bagażu doświadczeń, jaki przywiózł z tej wyprawy.
[śmiech] Co z wami jest? Trzy dni wywiadów i codziennie ktoś mi wypomina mój wiek! Niewiarygodne… Ale proszę, jakie jest pytanie?
Pytanie brzmi: co grupa dwudziestoparolatków robiła na wyprawie z takim “dziadersem”, jak pan? Przecież uczestnicy drugiej edycji to młodzi ludzie, a pan, cóż…
Najpierw skoncentruję się na oczywistych negatywnych stronach tej sytuacji [śmiech]. Ci ludzie tryskali energią i chwilami mnie przerastali - byli nastawieni na to, że chcą przeżyć jak najwięcej. Nie nadążałem!
Jeśli chodzi o łapanie kontaktu… Powiem egoistycznie, co oni mi dają. Otóż wciągają mnie na orbitę tego pierwotnego dziecka, które jest w każdym z nas - istoty, która jest ciekawa, potrafi się bawić, jest niesłychanie wrażliwa.
Zastanawiam się czasem, czy to ja nie jestem największym beneficjentem tego programu, bo wydaje mi się, że oni dali mi znacznie więcej, niż ja im. To było dla mnie nieprawdopodobne doświadczenie.
Zatem może, wracając do mojego wieku, tajemnicą mojej relacji z bohaterami jest fakt że przy nich nie jestem takim dziadersem jakby wynikało z metryki [śmiech].
Podobnie jak dla widzów, którzy rozpoczynają przygodę z “Down the Road”. Bądźmy szczerzy, to nie jest program pierwszego wyboru w kategorii “rozrywka”...
Wiem, że ludzie mieli tego rodzaju lęki: że to będzie zbyt ciężki, zbyt emocjonalny program. Ten strach przed zetknięciem ze smutkiem, frustracją i bólem jest naturalny, ale kiedy uda się go przełamać, reakcje są nieprawdopodobnie entuzjastyczne. Mało jest programów, na które widzowie reagują tak pozytywne.
W jednym z wywiadów przed pierwszą serią mówił pan, że spodziewa się, że program zostanie skrytykowany. Tej krytyki chyba było jak na lekarstwo.
Po emisji rzeczywiście już jej nie było. Ja pamiętam taką sekwencję wydarzeń: najpierw pojawił się pomysł programu, w którym jadę na wyprawę z grupą ludzi z zespołem Downa. To było dla mnie coś nieprawdopodobnego - projekt, o którym wiedziałem, że muszę go zrealizować. Entuzjazm.
Potem pojawiły się głosy, że na wszelkich możliwych płaszczyznach ten program jest strzałem w kolano: że będziemy posądzani o wykorzystywanie tych ludzi dla rozrywki i że nikt tego nie będzie oglądał - populacja ludzi z zespołem Downa w Polsce to około 60 tysięcy. Oni i ich rodziny to w skali ogólnopolskiej telewizji liczby mocno poniżej oczekiwań.
Na końcu mamy to, co wydarzyło się po premierze. Jak wiemy, internet z reguły nie jest wyjątkowo przyjaznym miejscem. I nagle z tego internetu wylewa się na nas fala pozytywnych reakcji: program roznosi się wiralowo, ludzie polecają go sobie nawzajem. Coś nieprawdopodobnego.
“Down the Road” jest programem opartym na formacie belgijskim. Czy mieliście jakieś porównanie skali sukcesu, jaki odniósł tam i u nas?
Belgowie od początku uspokajali nas, żebyśmy się nie martwili: program będzie strzałem w dziesiątkę, a bohaterowie staną się gwiazdami.
Wspominam te słowa, kiedy widzę, co dzieje się w życiu Dominiki Kasińskiej czy Michała Milki z pierwszego sezonu. Oni rzeczywiście wyrastają na liderów - ludzi, którzy samą swoją obecnością, sympatią, którą sobie zaskarbili, dokonują tej powolnej zmiany. Krzysztof Hirsztritt został ambasadorem Ełku, tak oni jak i reszta bohaterów pierwszego sezonu sa doceniani w swoich społecznościach i wywierają na nie bardzo pozytywny wpływ. Obserwowanie tego procesu jest niesamowite.
Mogłoby się wydawać, że w Polsce w kwestii uświadamiania jest jednak jeszcze sporo do zrobienia.
Tak, do zrobienia jest sporo. Nam udało się nieco odczarować obraz ludzi z zespołem Downa i przełamać ten lęk przed nieznanym. Z drugiej strony, można jednak fałszywie założyć, że “Down the Road” zmienił nas jako społeczeństwo. A to nieprawda.
Ja sam żyłem w takim przeświadczeniu, dopóki nie pojechałem na drugi sezon. W pewnym momencie bohaterowie zaczęli opowiadać w jaki sposób bywają traktowani, jakie upokorzenia zdarzało im się przeżyć - wyzywanie od “Downów”, pokazywanie palcami, wyśmiewanie się. Proces naprawy będzie powolny i nie zakończy się szybko.
Jako społeczeństwo mamy jeszcze masę pracy do wykonania.
Z drugiej strony, patrząc na uczestników drugiej edycji można odnieść wrażenie, że oni rzeczywiście należą do innej generacji, niż bohaterowie pierwszego sezonu: mają masę kreatywnych hobby, a oglądając materiały promocyjne widać, że przed kamerami czują się jak ryby w wodzie.
Ależ bohaterowie pierwszego też mają swoje pasje i hobby. Ola Mandryga pasjonuje się tańcem i gimnastyką, Agnieszka Kociołek zajmuje się rękodziełem, Grzegorz Brandt jest aktorem w warszawskim teatrze 21, można by długo wymieniać.
Ale też faktem jest że nasz świat się zmienia.
Pamiętam rozmowy z rodzicami bohaterów pierwszego sezonu. Miejscami to były opowieści jak z horroru: powtarzanie przez otoczenie, że dziecko z zespołem Downa to kara za grzechy rodziców. Albo twierdzenie, że wspomaganie rozwoju intelektualnego dziecka wyrządza mu krzywdę, bo taki człowiek już na zawsze będzie zawieszony pomiędzy światem ludzi z zespołem Downa, a neurotypową większością.
Nie łudzę się, że takie poglądy dzisiaj nie istnieją, ale na pewno są znacznie mniej powszechne i nie eksponowane.
Niewątpliwie rodzice maja na nas wpływ, to kim są, jak opisują nasz świat, jak pomagają nam w rozwoju. W przypadku ludzi z zespołem Downa jest podobnie, to że bohaterowie programu są tacy, jacy są, w dużej części jest zasługą nieprawdopodobnego zaangażowania rodziców - ciężkiej pracy, która daje naprawdę gigantyczne efekty.
Trzeba też pamiętać, że zespół Downa to jest spektrum, a uczestnicy “Down the Road” to ludzie, używając nomenklatury specjalistycznej, wysokofunkcjonujący: mają swoje ograniczenia, ale mają też sporą autonomię. I to w znacznej mierze dzięki zaangażowaniu ich rodziców.
Gdybym miała sobie wyobrazić jakiś głos krytyczny wobec programu, to chyba brzmiałby on tak: “Pokazujecie uczestnikom piękny świat, pełen przygód i zapominacie, że po trzech tygodniach oni wrócą do swojej szarej rzeczywistości”.
Uczestnicy wracają inni. Może nie kompletnie odmieni, ale zdecydowanie widać, że zachodzi w nich jakaś zmiana.
Jednym z bohaterów, który zmienił się niesamowicie, jest nasz najmłodszy uczestnik - Adam Wdówka, który początkowo potwornie przeżywał rozstanie z rodzicami. Niesamowicie tęsknił.
Pamiętam, że z dnia na dzień, powoli, oswajał się z nami. Kiedy lecieliśmy samolotem do Chorwacji był bardzo niespokojny: były turbulencje, to go rozstrajało. W drodze powrotnej był już z kolei najbardziej uśmiechniętą osobą na pokładzie. Wydaje mi się, że Adam zrobił niesamowity progres: że wyjechał z nami chłopak, a wrócił mężczyzna.
W pierwszej edycji poruszaliście z uczestnikami wiele ważnych tematów: miłość, przyjaźń, związki, samodzielność. Dla nas - widzów - to był szok, bo chyba nigdy wcześniej nie “uczestniczyliśmy” w tak szczerych rozmowach z udziałem osób z zespołem Downa. W drugiej serii też są momenty tak mocno naładowane emocjami?
Tak naprawdę, gdybyśmy chcieli, to moglibyśmy zrobić z “Down the Road” program komediowy. Śmiechu i zabawnych chwil spokojnie starczyłoby na 12 odcinków. Ale nie o to tu chodzi. Chodzi o to, żeby pokazać prawdę, skłonić do refleksji.
Nie unikamy więc trudnych rozmów. W tym sezonie wiele z nich dotyczyło samotności. Pewnie też dlatego uczestnicy bardzo się ze sobą zaprzyjaźnili i nadal utrzymują kontakt.
Rozmawialiśmy też sporo o samodzielności. Uczestnicy drugiego, tak samo zresztą jak pierwszego, sezonu bardzo chcą mieć własny dom, własne życie. Zapewniali mnie, że na pewno daliby sobie radę: wymieniali potrawy, jakie potrafią ugotować, tłumaczyli, jak dobrze dbają o swoją przestrzeń i tak dalej.
Pewnego dnia powiedziałem: “Sprawdzam”. Oznajmiłem im, że kolejny dom, w którym będziemy spali, mają cały dla siebie. Przyjeżdżamy na miejsce, ja ich zostawiam, mają sobie radzić. Mało tego: wieczorem muszą zorganizować pokaz slajdów.
I pięciodaniową kolację.
[śmiech] Nie, wystarczyło, że sami coś zjedzą. Byli przekonani, że ich wkręcam. Kiedy dojechaliśmy na miejsce i okazało się, że nie ściemniam, doszło do sceny, którą nazywam “Epicką bitwą o klucz” [śmiech].
Bohaterowie byli zszokowani, nie wiedzieli od czego zacząć. Ich uwaga skupiła się więc na kluczu i na tym kto ma dopilnować, żeby nie zginął. Atmosfera zaczęła się robić ciężka, popłynęły łzy. Oni są jednak bardzo empatyczni, więc jak ktoś płacze, to trzeba pocieszyć, co w tej sytuacji brzmiało: “Nie płacz, nie płacz. Ale klucza i tak nie dostaniesz” [śmiech]. W ten sposób spirala sama się nakręca.
Ostatecznie, Adam i Janek, którzy ten klucz początkowo zagarnęli, dla dobra całej grupy zdecydowali się go oddać dziewczynom. I od tego moementu zaczęło im bardzo dobrze iść: wnieśli bagaże, zrobili popcorn, przyotowali pokazu slajdów. Naprawdę zaczęli zdawać ten egzamin samodzielności.
Z drugiej strony, ta scena miała też obalić ten mit, który jest często powtarzany, że “ludzie z zespołem Downa są tacy sami, jak my”. Nie są. Gdyby byli, “Down the Road” nie miałoby racji bytu.
Z niepokojem obserwowałem więc reakcje po pierwszym sezonie. Pojawiło się przekonanie, że to są ludzie tacy sami jak reszta, tylko bardziej szlachetni, bardziej emocjonalni. To zupełnie nie o to chodzi. Oni wymagają od nas, neurotypowej większości, pomocy. To są kwestie związane z różnymi formami terapii, rehabilitacji, aktywizacji zawodowej, adaptacji społecznej. To wielka rola dla fachowców ale też zwykłych ludzi, obywateli, bo od nas wszystkich zależy jak ludzie z wszelkimi niepełnosprawnościami, będą funkcjonowali w społeczeństwie, które budujemy.
Czy musiał pan w jakiś sposób dostosować swoje zachowanie podczas programu? Na przykład zrezygnować z ironii, bo może bohaterowie nie zawsze ją wyłapią, albo hamować się, żeby nie powiedzieć czegoś, co nieświadomie mogłoby doprowadzić do nieporozumienia? Czy terapeuci uczulali pana na takie kwestie?
Nie, uczestnicy są bardzo bystrzy, wyłapywali moje żarty. Ja z kolei od początku byłem bardzo blisko nich - poszedłem na takie “głębokie zanurzenie”. Reszta ekipy mówiła na mnie “siódemka”, bo byłem bardziej jak siódmy uczestnik programu, niż prowadzący program telewizyjny. [śmiech].
Jakiego rodzaju przygotowanie pan musiał przejść przed programem? Szkolenia?
Nie było żadnego szkolenia. W stacji TTV ustaliliśmy, że mam wejść na plan “nieprzygotowany”. Dostałem dosłownie trzy kartki podstawowych informacji na temat zespołu Downa, miałem spotkanie z terapeutkami które później były na planie realizacji programu i tyle.
To, co musieliśmy ustalić z terapeutkami to do jakiego stopnia będę w stanie pomagać, na przykład jeśli chodzi o kwestie związane z fizjologią, z opieką nad bohaterami. To bardziej ja musiałem więc uświadomić sobie własne ograniczenia, niż skupiać się na ograniczeniach bohaterów.
A potem poszedłem na żywioł i miałem nadzieję, że ten cudowny eksperyment się uda.
Udał się to mało powiedziane. A jak się udały się poszczególne etapy wyprawy w drugiej edycji? Przygody, jakie czekały uczestników wydają się nieco bardziej ekstremalne, niż w pierwszej.
Było bardziej ekstremalnie. Nasz program ma jednak taką formułę, że jeśli coś naszym bohaterom nie odpowiada, mogą się na to nie zgodzić. Gdy jakaś atrakcja wydaje się nam fajna, a im nie, podejmuję próbę zmiany ich nastawienia. Mamy jednak pełną zgodę na to, że pewnych rzeczy może nam się nie udać zrealizować.
Uczestnicy drugiej edycji byli bardzo głodni wrażeń, chcieli wszystkiego spróbować. To czasem powodowało pewne problemy. W Chorwacji, na przykład, pływaliśmy kajakami po morzu. Ludzie z zespołem Downa często mają problem z błędnikiem i koordynacją ruchową kiedy nieco oddaliliśmy się od brzegu, tego rodzaju problemy dały o sobie znać. Dzięki pomocy Adama Wdówki, który jest sportowcem, udało nam się jednak we dwóch tę sytuację opanować.
Oczywiście, trzeba zaznaczyć, że cały plan był chroniony: czuwali nad nami ratownicy. Poza tym moi operatorzy, czyli ludzie z ekipy, którzy są najbliżej uczestników, też nie mają oporów, żeby rzucić kamery i pomagać, kiedy wymaga tego sytuacja.
Dodatkowym czynnikiem ekstremalnym była też pandemia. Ponoć dosłownie o włos uniknęliście starcia z druga jej falą.
Tak, program mieliśmy nagrywać miesiąc później, ale zdaliśmy sobie sprawę, że wtedy to może już być niewykonalne. To był duży stres. Baliśmy się, że trzeba będzie przerwać zdjęcia. Wchodząc na prom w Grecji mieliśmy robione testy, potem musieliśmy poczekać na wyniki. Gdyby wtedy coś poszło nie tak, cała produkcja wróciłaby do domu.
Pandemia sprawiła też, że podczas wyprawy mocno ograniczyliśmy kontakty z innymi ludźmi. No, może poza momentem, kiedy ostatniego dnia w Salonikach zostaliśmy porwani przez gang motocyklowy…
Jak zakończył się niespodziewany rajd motocyklowy przez ulice Salonik? Dowiecie się oglądając “Down the Road” na platformie Player.pl.