
Polityka to brudna gra. Ale myli się ten, kto sądzi, że jej najgorsze cechy widać na szczeblu centralnym, w stolicy, gdzie zapadają kluczowe dla przyszłości państwa decyzje. Najbardziej bezwzględne rozgrywki toczą się w polityce lokalnej – w małych miejscowościach, tam, gdzie rzadko sięga wzrok ministrów rządu, inspektorów organów kontroli czy dziennikarzy dużych mediów. Patologie polskiej prowincji bardzo dosadnie i obrazowo ukazuje Tomasz Żak w swoim świetnym debiucie kryminalnym "Trzydziestka".
Pierwszego pchnięcia nawet nie poczuł. Dopamina i norepinefryna, których poziomy kochał sobie podnosić metylofenidatem, nadal robiły swoje – ostatnią tabletkę przyjął niecałą godzinę wcześniej. Wtedy jeszcze nie wiedział, że będzie ostatnia, tak jak kolacja i wino. Kiedy pod domem zarzucono mu worek na głowę, pomyślał, że to żarty. Przez kilka minut miotał ksywkami ziomków, wyzywając ich od pierdolonych żartownisiów, lamusów i matkojebców. Nikt się jednak nie odezwał, a on, rzucony na tył samochodu dostawczego, zaczął się w końcu wydzierać. Nie chciał tego, ale konwencja była silniejsza – tak zawsze robili porwani w filmach i książkach.
Kryminały to jeden z moich ulubionych gatunków literackich, więc postanowiłem się w nim sprawdzić i wprowadzić trochę świeżości. "Trzydziestka" to jednak – przynajmniej dla mnie – nie do końca kryminał. To opowieść o miłości – co prawda do złych rzeczy – w konwencji kryminalnej.
Przy stole siedziało trzech mężczyzn. Mieszkanie było umeblowane bardzo ascetycznie, królowały tu przedmioty szwedzkiego producenta znanego też z tanich hot dogów i pysznych klopsików. W pokoju znajdował się spory telewizor z podpiętym PlayStation 4, z którego sączyła się muzyka tła typu lo-fi beats to study to ze Spotify. Na stole pękał właśnie red stag, kolejny. Czuli się jak spiskowcy w kryjówce, zakapturzeni, w strachu przed dekonspiracją. Bo przecież jak sprawa się rypnie, to polecą głowy.
Artykuł powstał we współpracy z Wydawnictwem W.A.B.
