Piotr Jaroszewicz, były premier PRL za czasów Edwarda Gierka, oraz jego żona Alicja Solska zginęli w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 roku. Dlatego tak ważny jest w tej sprawie reportaż Moniki Góry, "Człowiek, który wiedział za dużo. Dlaczego zginęli Jaroszewiczowie?", który nie tylko opowiada o życiu i śmierci tego polityka i jego żony, ale także pokazuje absurdy, które działy się podczas śledztwa i na salach sądowych.
Sprawa zabójstwa Piotra Jaroszewicza i jego drugiej żony Alicji Solskiej niedawno po raz kolejny wróciła na łamy mediów za sprawą nowego aktu oskarżenia. Tym razem przedstawiono go byłym członkom gangu "karateków".
Przedstawia on nie tylko to, co do tej pory mówiła rodzina Jaroszewiczów na temat zbrodni, co zeznawali świadkowie oraz co do mediów przekazali śledczy.
To także cała historia życia Piotra Jaroszewicza: jego młodości, okresu wojennego, związku z pierwszą żoną, trudach związanych z drugim małżeństwem oraz jego drogę do władzy w państwie. Nie jest to oczywiście książka biograficzna, ale przestawia pełen obraz Jaroszewicza jako męża, ojca i polityka, co jest ważne dla zrozumienia niektórych wątków dotyczących wydarzeń, które miały miejsce po zbrodni.
Wątki rodzinne są poprzeplatane fabułą dotyczącą tragicznego zdarzenia z 31 sierpnia 1992 roku, bo to ono jest trzonem całej historii.
Opis tego, co mogło się wydarzyć przed zabójstwem i tego, co rzeczywiście się działo, zanim do niego doszło, opowiedziane autorce przez syna Piotra Jaroszewicza, Andrzeja, buduje niesamowite napięcie rodem z najlepszych powieści sensacyjnych. My wiemy jednak, co się stanie i jaki będzie tego finał. Wiemy, że małżeństwo zginie.
Natomiast to, co do dziś nie zostało rozwikłane, to przebieg wydarzeń, który miał miejsce w tę feralną noc z 31 sierpnia na 1 września. Kto zabił Jaroszewiczów? Dlaczego to zrobił? Czego szukano w domu byłego premiera? Dlaczego polityk został opatrzony i założono mu nową koszulę? Sprawa ma mnóstwo wątków, które dotychczas nie zostały wyjaśnione, a które stara się wyjaśnić w swoim reportażu Góra.
Bo jak miała tego dokonać prokuratura, jeśli nawet samo zabezpieczenie miejsca zbrodni i to, co nastąpiło po odkryciu ciał Jaroszewiczów, można nazwać krótko nie inaczej jak chaosem?
Reportaż Moniki Góry dobitnie pokazuje bowiem, jak działały w tej sprawie służby, a dzięki rozmowom z osobami, które były na miejscu zdarzenia, ukazuje nam, co ze śledztwem było nie tak. Na przykład uwypukla, że nie zebrano materiałów genetycznych do badań, nie zbadano śladów krwi, nie przepytano wszystkich osób w okolicy... Tych nieprawidłowości przybywa z każdą przeczytaną stroną reportażu.
Ale to dopiero początek absurdów. Potem autorka odkrywa kolejne karty tej tajemniczej historii, która przenosi się na sale sądowe...
Jeśli ktoś szuka dobrego reportażu, to zdecydowanie powinien przeczytać książkę Moniki Góry. Autorka w sposób jasny i wnikliwy po kolei przeprowadza nas przez historię Piotra Jaroszewicza oraz jego rodziny. I trzeba zaznaczyć, że wyjątkowo trudną historię do jej tragicznego końca.
Rozmówcy reportażystki też nie są przypadkowymi osobami. To nie tylko rodzina Jaroszewiczów, ale też policjanci i śledczy, którzy brali udział w śledztwie oraz eksperci i specjaliści z dziedziny kryminologii, co jeszcze bardziej podkreśla nie tylko realizm, ale także fachowość stawianych przy ich pomocy tez.
Książka Góry jest niesamowicie wciągająca i na wskroś ciekawa, bo pokazuje nieznane dotąd szczegóły ze śledztwa dotyczącego śmierci Jaroszewiczów, a zarazem nie zanudza czytelnika faktami i opowieściami, jak zwykły to robić niektóre tego typu teksty oparte na postaciach z przeszłości. Jeśli ktoś zapytałby, czy warto sięgnąć po ten reportaż, zdecydowanie mówię - tak!
***
Udało nam się także porozmawiać z autorką książki, Moniką Górą, którą podpytaliśmy trochę o sam reportaż i jej opinię na temat obecnie toczącego się procesu ws. śmierci Jaroszewiczów.
Pani reportaż bardzo mnie wciągnął w sprawę i powiem szczerze, że wynika z niego, że ogromu rzeczy nie wiemy na temat zabójstwa Jaroszewicza i Solskiej! Osobiście przeraża mnie na przykład to niedbalstwo policji i śledczych: zadeptywanie śladów, oprowadzanie "wycieczek notabli" po miejscu zbrodni, palenie papierosów i rzucanie petów. Rozumiem, że CSI to nie było, ale to było jakieś kuriozum, zwłaszcza że nie zabito zwykłego Kowalskiego, tylko byłego premiera z poprzedniego ustroju...
Tak, sędzia prowadzący sprawę pytał policjantów, czy pojechali tam zabezpieczyć, czy zostawić ślady. Balkonu, przez który być może weszli sprawcy, śledczy w ogóle nie zabezpieczyli, bo było tam pełno petów z papierosów, które wypalili. W całym domu zostawiali swoje odciski palców, wchodzili butami w rozsypane przyprawy, nie sfotografowali dokładnie wszystkich pomieszczeń. Na miejscu zbrodni byłego premiera panował totalny bałagan. Wynikał z niedbalstwa, czy było to celowe działanie? Ja mam wątpliwości.
Ciekawią mnie także wątki rozbieżnych ustaleń i zeznań samych policjantów. Okazało się, że z KSP był na miejscu Dariusz Janas, a oficer z KSP twierdzi, że nikogo nie wysyłano. Tak samo niezgodność dotycząca miejsca znalezienia zwłok Solskiej: w wannie czy koło wanny.
Rzeczywiście, obecność na miejscu zbrodni Dariusza Janasa z Komendy Stołecznej Policji już w nocy, kiedy znaleziono ciała, jest trochę dziwna, szczególnie, że jego ówczesny szef, Jerzy Skrycki, twierdzi, że stołeczna przyjechała tam dopiero rano.
Poza tym Janas opowiada, że dostał od policjantów wiadomość, że jakiś bogaty bamber w Aninie najpierw zabił żonę, a później się powiesił. Jak funkcjonariusze mogli mu przekazać taką informację? Przecież od początku było wiadomo, że ofiarą jest były premier Piotr Jaroszewicz, który został znaleziony przywiązany do krzesła i uduszony.
Tajemnicza jest też relacja technika kryminalistycznego z komendy stołecznej Roberta Duchnowskiego, który opowiada, że Solska została znaleziona w wannie. Duchnowski robił na miejscu zdarzenia zdjęcia i filmował wszystko kamerą. Dlaczego zapamiętał obraz Solskiej leżącej w środku wanny, skoro została znaleziona w kącie łazienki, starannie związana linką i ułożona na kołdrze dla psa? Czy te dwa obrazy można pomylić?
A dlaczego pani zdaniem nie zabezpieczono śladów, próbek krwi?
Badania genetyczne w procesie karnym w Polsce są wykorzystywane już od 1989 roku, więc w 1992 roku na pewno dowody z DNA już zabezpieczano. Czy ślady z krwi zabezpieczone na miejscu tego zabójstwa poddano badaniom genetycznym? Nic mi o tym nie wiadomo. Nie znalazłam też żadnej informacji o włosach, fragmentach naskórka czy ślinie poddanych w tym śledztwie badaniom genetycznym. Dlaczego tego nie zrobiono? Nie wiem.
Śledczy mieli do czynienia z bardzo "grzecznymi" sprawcami, którzy opatrywali rany, przebierali ofiary w czyste ubrania...
Tak, premier Jaroszewicz miał rany na głowie owinięte bandażem i zmienioną koszulę. Sprawcy prawdopodobnie podawali mu też leki. Może nie było przesądzone, że zginie? Może gdyby spełnił żądania napastników, by przeżył?
Ale Pani reportaż to nie tylko opowieść o śmierci Jaroszewicza, ale także opowieść o jego życiu. Opis pierwszych dwóch lat wojny, zanim wstąpił do armii, pokazuje, jak bardzo został on doświadczony przez los. Momentami wydaje się, że to za dużo jak na jednego człowieka.
Pierwsze lata wojny były dla niego dramatyczne - wywieziony w głąb Związku Radzieckiego pracował jako drwal w gułagu, ciężko chorował, na wschodzie zmarła jego córeczka Alinka. Ale się nie poddał. Mam wrażenie, że te przeżycia go zahartowały, dzięki nim był silniejszy. Wszystko, z czym później musiał się mierzyć, było mniej straszne niż to, co przeżył w czasie wojny.
Potem też nie było sielankowo, bo opisuje Pani regularny dramat rodzinny: rozdartą rodzinę po śmierci matki, macochę, która nienawidzi syna swojego męża z pierwszego związku i tego syna, który stara się za wszelką cenę zyskać uwagę i miłość ojca.
Tak, w końcu Jaroszewicz odesłał kilkuletniego syna Andrzeja na Pomorze, do znajomego nauczyciela i jego rodziny. Na pewno nie była to dla premiera łatwa decyzja, ale wtedy wydawało mu się, że nie ma innego wyjścia.
Wspomniałem już o losie, czy uważa Pani, że Piotr Jaroszewicz był przesądny? Wydaje się z Pani narracji, że zwracał uwagę na znaki i całe życie prześladowała go przepowiednia epileptyka z dzieciństwa...
Gdy Piotr był małym chłopcem, przyjaciel epileptyk przepowiedział mu, że nie umrze śmiercią naturalną, w swojej wizji widział premiera w kałuży krwi. W dorosłym życiu Piotr często myślał o słowach kolegi, autentycznie się bał, że przepowiednia się spełni. Czasami ten strach chronił go przed śmiercią, ale w końcu - można powiedzieć - przeznaczenie go dogoniło. Epileptyk widział dziewiątkę we krwi. Przesądni pewnie zauważą, że premier zginął 1 września 1992 roku. Trzy dziewiątki...
Nie zapytam o to, kto Pani zdaniem zabił Jaroszewicza, bo po to trzeba sięgnąć po Pani książkę, ale czy Pani zdaniem najnowszy trop organów ścigania jest właściwy?
Moim zdaniem oskarżeni członkowie tzw. gangu karateków z Radomia nie mają z tą zbrodnią nic wspólnego. W książce szeroko opisuję to, co się dzieje na rozprawach przed sądem okręgowym w Warszawie. Dla mnie jest to niepoważne widowisko.
Dlaczego?
Oskarżeni przeczą sami sobie, wypierają się własnych zeznań. Przed prokuratorem przyznawali się do zabójstwa, ale przed sądem mówią, że ktoś inny zabił premiera i jego żonę. Dlaczego śledczy im uwierzyli? Wydaje się niemożliwe, żeby doświadczeni policjanci z CBŚ i prokuratorzy się nie zorientowali, że Dariusz S. i Marcin B. biorą na siebie czyjąś winę, bo mają w tym interes.
Obawiam się, że karatecy wkrótce wyjadą na wolność, a po wyroku wystąpią o wysokie odszkodowania za niesłuszny areszt. A zbrodnia na Jaroszewiczach pozostanie niewyjaśniona.
Rano na miejsce zbrodni dociera zastępca naczelnika wydziału, który nadzoruje sekcję zabójstw w KSP, Jerzy Skrycki.
– Zasada była taka, że jeżeli było poważne zabójstwo, to
ściągano ludzi z komendy stołecznej – opowiada dzisiaj. –
Tymczasem ja przyszedłem do pracy normalnie i dopiero
wtedy dowiedziałem się, że było podwójne zabójstwo przy
wykorzystaniu broni palnej. W dodatku byłego premiera.
Byłem zdziwiony, że mnie nie wezwano. Nawet się spytałem moich ludzi, czy ktokolwiek był tam w nocy. Okazało
się, że nikt. Nie wiem, kto podjął decyzję, że będzie to
załatwiała komenda dzielnicowa.
– Pan Janas był tam w nocy – protestuję.
– Nie – zapewnia jego były szef. – To znaczy, ja na sto
procent pani nie powiem, ale wydaje mi się, że nie. Nikt
z przełożonych nie wiedział o tym, że on tam był.
Również oględziny elewacji i najbliższego otoczenia willi,
które przeprowadza funkcjonariusz komendy stołecznej
dopiero 4 września, omijają balkon. Gdyby go przeszukano, można by definitywnie ustalić drogę wejścia sprawców
i ewentualnie zabezpieczyć dowody – wytknie śledczym
późniejsza kontrola z Komendy Głównej Policji.
Może wyjaśnieniem niechęci śledczych do zabezpieczania śladów na balkonie jest fakt, że wcześniej urządzili sobie na nim palarnię papierosów. Potem jeden z ich petów
zaliczono do materiału dowodowego.
– Bardzo to wszystko zadeptywali – denerwuje się Marian Duda, naczelnik praskich dochodzeniowców.