Zniszczone centrum historyczne, 900 ofiar, płonące miasto i ponad 85 tys. mieszkańców bez domów. Choć mówi się, że Zachód tak nie ucierpiał podczas II Wojny Światowej, a większość holenderskich miast wygląda jak perełki, to istnieją pewne wyjątki. Rotterdam nie przedstawia sobą nic, co normalnie kojarzy nam się ze stereotypowym Królestwem Niderlandów. To miasto wieżowców, które kilkadziesiąt lat temu zostało prawie zrównane z ziemią.
Na próżno szukać tu ceglanych kamieniczek, które przecinałyby wąskie kanały. W tym nowoczesnym mieście co chwilę z ziemi wystrzeliwują nowe budynki i choć może nie są to drapacze chmur, to miasto znacząco odbiega od Amsterdamu czy Hagi.
Opóźniony telegram i biała flaga
Wszystko za sprawą II Wojny Światowej i... niedostarczonego telegramu. 14 maja 1940 r. miasto zostało praktycznie zrównane z ziemią podczas niemieckiego nalotu. A wszystko za sprawą błędów w komunikacji i pilotów.
Holandia podczas I Wojny Światowej pozostała neutralna i taka też planowała pozostać podczas II. Jednak kraj był dobrym punktem strategicznym dla Niemiec na drodze do Wielkiej Brytanii. Niemcy starały się wymusić na Holandii kapitulację, na co ta początkowo nie chciała przystać.
Jednak po chwili Holendrzy stwierdzili, że... nie ma sensu niszczyć całego miasta, więc postanowili się poddać. Niestety informacja o kapitulacji Holandii dotarła do Niemiec zbyt późno, a część bombowców została już wysłana. Holendrzy zdecydowali poddać się w ostatnim momencie, o czym próbowali poinformować nazistów za pomocą dwóch telegramów, które jednak z niewiadomych przyczyn nie dotarły.
Ostatecznie część wysłanych bombowców nie zauważyła też wywieszonych flag, którymi miasto informowało o poddaniu się. Niektóre samoloty zawróciły, ale około 90 zrzuciło bomby na historyczne centrum Rotterdamu. Ogień, który opanował miasto strawił większość budynków, odebrał życie 900 ludziom i pozbawił dachu nad głową 85 tys. mieszkańców.
Najnowocześniejsze miasto w Holandii
Po latach na miejscu starych budowli powstało nowoczesne miasto z wyjątkową architekturą. To praktycznie holenderska stolica modernizmu z wieloma wręcz dziwnymi budynkami. Najbardziej charakterystyczne są żółte domki "Kijk Kubus" w kształcie stożków. Niezbyt jednak funkcjonalne, bo ściany są po skosie.
W samym centrum dużo jest wieżowców, które jednak dobrze wpasowują się w pozostałości po ceglanych domkach. Kolejną przyciągającą uwagę budowlą jest Markthal, który budzi skrajne emocje wśród mieszkańców. Jedni go uwielbiają, inni nienawidzą. Ogromna hala targowa znajduje się w środku, a z zewnątrz budynek okalają mieszkania, których okna wychodzą... na targowisko.
Dziś idąc ulicami Rotterdamu na chodniku można zauważyć czasem instalacje, które przypominają o całym wydarzeniu. Okrągłe świecące kafelki wmurowane w chodnik wyznaczają granice, do której sięgał ogień, który opanował miasto po nalocie bombowców.
Jedynym bardziej "holenderskim" akcentem, a przynajmniej takim, jak wyobrażamy sobie niderlandzkie miasta, jest dzielnica Delfshaven. Historyczna część miasta przetrwała 1940 r. i przyciąga turystów. Tu bardziej można poczuć się jak w Amsterdamie.
Oudehaven to stary port, który zlokalizowany jest w centrum. Oprócz kilku budynków, zachowała się tylko gotycka katedra, która wyróżnia się na tle modernistycznych budowli.
Perełką jest też dzielnica Kralingen, która wygląda, jakbyśmy przenieśli się do XVII-wiecznego malarstwa holenderskiego. Okazałe wille wydają się być wręcz nierealne.
Polska dzielnica w Rotterdamie
W Rotterdamie bardzo łatwo znaleźć jest "polski akcent". Znajdując się w południowej dzielnicy miasta – Charlois – można praktycznie odnieść wrażenie, że przekroczyliśmy granicę Europy Wschodniej. Pełno tu supermarketów z bułgarskimi, rosyjskimi czy nawet węgierskimi artykułami. Jednak zdecydowanie najwięcej jest polskich sklepów. "Malinki", "Biedronki" (nie te firmowe) i "Żabki" są praktycznie na każdym rogu, a sklepowe półki pękają od polskich towarów. W tle zaś słychać polskie radio.