Prawie każdy poznaniak wie, gdzie jest kino Muza. A nawet ci, co nie są stąd, też wiedzą. Jedno z najbardziej kultowych miejsc w Poznaniu opowiada swoją historię poprzez ludzi, którzy je odwiedzają. Kto przychodzi do kina w Tani Czwartek, a kto w niedzielne popołudnie?
Na ulicy Święty Marcin 30 w Poznaniu od ponad stu lat w tym samym miejscu stoi kino. Powstało pod nazwą „Theather Apollo”, potem było „Colosseum”, „Europą”, „Świtem”, „Zentral Lichtspiele”, „Wolnością”, a od lat 50. jest „Muzą”. Kino oferuje swoim widzom bogaty wybór filmów autorskich, prezentuje też cykle tematyczne, np. Babską Muzę, Dyskusyjny Klub Filmowy czy skierowane do rodzin Poranki Rodzinne. W budynku kina funkcjonuje również Muza Art Cafe, kawiarnio-galeria, która oprócz tego, że serwuje kawę i słodkości, to jeszcze organizuje wystawy i wydarzenia artystyczne. Obecnie na ścianach holu kina można obejrzeć dzieła młodych polskich autorek komiksów związanych z projektem Sztuka Komiksu Europy Środkowej – CENTRALA.
Czasem zdarza się, że siedzi się na sali z jeszcze trójką, albo czwórką widzów. Kiedy indziej ludzie prawie włażą sobie na głowę (Nieprzyzwoicie Tanie Czwartki, kiedy bilet kosztuje 5 złotych, przyciągają masę ludzi). Taka cena za film, który miał swoją premierę miesiąc temu lub w ogóle nigdy nie był w normalnym obiegu, bo np. powstał specjalnie na jakiś festiwal, to naprawdę dobry interes. Wtedy Muzę okupują tłumy, przeważnie studentów, choć nie tylko. W takich momentach można łatwo zapomnieć, że jest się w małym kinie studyjnym. Ja do Muzy przekonałam się na drugim roku studiów. Przeczytałam gdzieś, że organizują noc z Jimem Jarmuschem, i że będą puszczać jego 4 filmy, jeden po drugim. Siedziałam tam wtedy pół dnia. Kiedy wychodziłam po zakończeniu „Nocy na Ziemi” (do dzisiaj uważam, że był to jeden z najlepszych seansów filmowych, na jakim byłam w życiu) stało się dla mnie jasne, że odtąd plan tygodnia będę zaczynać od sprawdzenia repertuaru Muzy.
Czwartek
W ramach 5. Międzynarodowego Festiwalu Twórczości Kobiet No Woman No Art w czwartek, 11 października, w Muzie można było zobaczyć retrospektywę twórczości Mirandy July. Urodzona w 1974 roku July to aktorka, scenarzystka, performerka, a także pisarka. W 2005 zadebiutowała pełnometrażowym filmem „Ty i ja, i wszyscy, których znamy”. O seansie opowiada Mateusz, który przyszedł na filmy krótkometrażowe i videoarty jej autorstwa: – Nie podobały mi się te filmy. Były męczące i dziwne – mówi. Mateusz z reguły w przemyślany sposób wybiera repertuar, ale dzisiaj przyszedł na to, co było emitowane w godzinach, które pasowały jego koleżankom. – Staramy się zawsze być w Muzie w czwartek, bo 5 złotych za film to fajna cena. Mi osobiście bardziej podoba się w Kinie Apollo, jest przestronniej i nie ma aż tylu ludzi, poza tym wchodzi się w taką cichą, ustronną uliczkę – dodaje. Agnieszka, koleżanka Mateusza, studentka polonistyki, twierdzi, że lubi krótkie formy za ich dosadność, precyzyjność, moment oświecającej prawdy, na którym się skupiają: – Ale te filmy mi się również nie podobały, miałam wrażenie, że autorka wciąż wałkuje ten sam temat. Wszystko tak jednostajnie smutno sobie płynęło – mówi.
Sobota
W sobotę, 13 października wieczorem, na „najlepszy amerykański debiut ostatniej dekady” pt. „Bestie z południowych krain” w reżyserii Benh Zeitlina przyszło całkiem sporo ludzi. „Bestie…” to połączenie realistycznej opowieści, kina fantasy i baśni. Akcja filmu rozgrywa się w krainie zalanej przez powódź, gdzie grupa ocalonych zamieszkuje skrawki suchego lądu i szykuje się do walki z tajemniczymi bestiami. Główną bohaterką jest mała dziewczynka, mająca wyjątkowo dobry kontakt ze światem natury, który pomoże jej przeciwstawić się nadciągającemu niebezpieczeństwu.
Asia i Emil przyszli dzisiaj do Muzy, bo widzieli zwiastun i zaintrygował ich opis. – Jesteśmy związani z tym kinem, właściwie zawsze chodzimy tutaj. Trafiają tu ludzie, którzy chcą obejrzeć film, a nie tylko zabić czas, i w dodatku ciągle coś jedzą – mówią. Z kolei Ola i Przemek nie pamiętają, jaki jest dokładny tytuł filmu, na który przyszli, ale wiedzą na pewno, że pojawia się tam słowo potwór. Mówi Przemek: – Widzieliśmy trailer i nas zaciekawił, dlatego dzisiaj tu jesteśmy. Mój ulubiony film tak w ogóle to „Notting Hill”– opowiada.
Niedziela
Na puszczany w niedzielne popołudnie film „Uwolnić poród” opowiadający dramatyczną historię węgierskiej położnej Agnes Gereb, pozbawionej wolności za przyjmowanie porodów domowych i panel dyskusyjny po filmie na temat położnictwa, przyszła stała bywalczyni Muzy, pani Swietłana: – Mówię taksówkarzowi: przy Muzie pan będzie uprzejmy stanąć, a on się dziwi: to to jeszcze istnieje? – żartuje. Do Muzy przychodzi regularnie od sześciu lat; Bogunia, właścicielka Muza Art Cafe, mówi, że panią Swietłanę widzi w Muzie co drugi dzień. Według pani Swietłany publiczność Muzy ma swoją twarz – twarz skażoną intelektem; twierdzi, że w Poznaniu mieszka sto, a może tysiąc lat, że jest poznanianką z wyboru.
Czasem ogląda wielkie superprodukcje w multipleksach, np. ostatnio była popatrzeć na Millę Jovovich jak biega z pistoletami i wszystkich rozwala. – Wiedziałam, że to będzie straszna bzdura, ale lubię ją i chciałam sobie na nią popatrzeć. Kiedy rzucała nożem zakrywałam twarz, bo to było kino 3 D – tłumaczy. Dzisiaj do Muzy przyszła na film „Uwolnić poród”. Po nim odbywała się dyskusja o porodach domowych i położnictwie, ale jak dla pani Swietłany towarzystwo do dyskusji było zbyt hermetyczne, same położne, a niektóre panie twierdziły, że jak się pomodlą, to i poród będzie udany. – Ja na ich miejscu nie mieszałabym do tego Pana Boga – mówi. Jej ulubiony film to „Lecą żurawie” Michaiła Kałatozowa: – Pani jest za młoda, na pewno pani go nie zna. A to jest uroczy film, który potrafi zmienić wszystko – stwierdza. Pani Swietłana nie wyobraża sobie, żeby na dobrym filmie nie było tłoku. Do kina chodzi sama, bo, jak twierdzi, lepiej, żeby wtedy nikt jej nie przeszkadzał.
Poniedziałek
Jedna z najgłośniejszych premier ostatniego czasu, film „Marina Abramović: artystka obecna” w reżyserii Matthew Ankersa w poniedziałek, 22 października wieczorem, przyciąga niewielu ludzi. Film pokazujący ikonę body artu i performance’u, która od 40 lat rewolucjonizuje sztukę współczesną, przez pryzmat jednego z jej najbardziej wzbudzającego emocje występu – przez trzy miesiące, na kilka godzin dziennie siadała bez ruchu na krześle w galerii i patrzyła w oczy ludzi, którzy siadali naprzeciwko niej. Grzegorz, absolwent historii sztuki, przyszedł dzisiaj do Muzy, bo za czasów studiów miał zajęcia poświęcone tej artystce, i na tyle mocno zrobiły one na nim wrażenie, że postanowił przyjść na ten film.
Grzegorzowi to miejsce kojarzy się z dzieciństwem, bo przychodził tu od zawsze, najpierw na bajki, a potem na filmy fabularne. – Teraz przychodzę na filmy o tematyce niszowej, np. gejowskiej, albo na filmy związane ze sztuką – dodaje. Jego ulubiony film to „Wyśnione miłości”. Paulina, Gośka, Asia i Weronika, studentki uniwersytetu artystycznego, przyszły po prostu na film o artystce. – Mieszkamy tu od dwóch tygodni, wszystkie jesteśmy na pierwszym roku studiów. Chciałyśmy zrobić sobie babskie wyjście i tak tu trafiłyśmy. Gośka, która studiuje edukację artystyczną mówi, że na „Marinę…” idzie drugi raz i że to ona namówiła resztę na ten film. – Widziałam ten film dwa dni temu we Wrocławiu i chcę go obejrzeć znowu. Jest w nim coś niesamowitego – mówi.
Za atmosferę odpowiadają też ludzie, którzy tworzą, dosłownie, to miejsce. Piotr, bileter, ale też prowadzący klub DKF, jest związany z kinem Muza od kilku lat. – Trafiłem tu na studiach, szukałem pracy, której grafik mógłbym dopasować do planu zajęć na studiach. W multikinach wszystko jest konsumpcyjne. Tutaj, kiedy stoję i przerywam bilety, mogę powiedzieć ludziom „cześć”, bo ich rozpoznaję, widzę ich w kinie po raz któryś. Muza ma swoich stałych klientów, ludzi kojarzących się z tym konkretnym kinem.
Właśnie kimś takim są państwo Maria i Bogdan Kalinowscy, co wie już prawie każdy w Poznaniu, za sprawą głośnej akcji sprzed dwóch lat. Jest to małżeństwo kinomanów, którzy musieli wyprowadzić się z poprzedniego mieszkania, gdy zostało przeznaczone do wyburzenia. W zamian za nie otrzymali od władz miasta mieszkanie nad kinem Muza, jednak wymagało ono remontu. Zorganizowano wtedy na ten cel zbiórkę pieniędzy i w końcu udało się pomóc najsłynniejszej polskiej parze kinomanów. – Jeśli jest jakaś premiera, oni na niej są. Oglądają wszystko, i wszędzie, i zawsze są razem – mówi Piotr. – Nigdy ich nie widziałem osobno, ewentualnie w odległości maksymalnie 10 metrów od siebie – dodaje.
Czy kino Muza to dzisiaj coś więcej niż tylko miejsce, gdzie ogląda się filmy? Jakakolwiek by nie była odpowiedź, chyba warto się zastanowić nad nią samemu. Na pewno jest to jedno z tych miejsc na mapie Poznania, których ewentualnego nieodkrycia można żałować.