To miało być święto muzyki, wolności i pokoju, ale przerodziło się w celebrację chaosu, agresji i przemocy. Festiwal Woodstock, który w 1999 roku odbył się w stanie Nowy Jork w USA, nie został zapamiętany ze względu na koncerty największych gwiazd lat 90., ale na pożary, grabieże, zamieszki, ataki seksualne, brudy i odwodnienia uczestników. Trzy dni, podczas których "umarły lata 90.", przypomina dokument HBO "Woodstock 99".
Festiwal Woodstock odbył się w dniach 22-25 lipca 1999 roku w USA. Wzięło w nim udział blisko 400 tysięcy ludzi, a na scenie wystąpiły takie gwiazdy, jak: Moby, Limp Bizkit, Red Hot Chili Peppers czy Metallica
Muzyczna impreza przeszła do historii nie z powodu muzyki, ale koszmarnej organizacji, zamieszek, pożarów, grabieży i przemocy seksualnej
Feralny festiwal Woodstock z 1999 roku przypomina film dokumentalny HBO "Music Box. Woodstock 99: Pokój, miłość i agresja", który miał swoją premierę w 22. rocznicę festiwalu
A miało być tak pięknie. Woodstock z 1999 roku miał być kolejną odsłoną święta pokoju i miłości w 30. rocznicę legendarnego festiwalu Woodstock z roku 1969. W Rome w stanie Nowy Jork wybudowano ogromne sceny, zaproszono największe rockowe gwiazdy, a całe czterodniowe (pre-show i trzy główne dni festiwalu) wydarzenie emitowała na żywo stacja MTV. Przybyło 400 tysięcy ludzi gotowych na zabawę, luz i niewinne, młodzieńcze szaleństwa.
Tyle że wszystko poszło nie tak, o czym opowiada film dokumentalny HBO "Woodstock: Pokój, miłość i agresja" Garreta Price'a z muzycznej serii Music Box. Co się stało? Dlaczego święto muzyki przerodziło się w prawdziwy koszmar, o którym większość uczestników chciała jak najszybciej zapomnieć?
Gów****a kąpiel
Upał był nieznośny – termometry pokazywały ponad 38 stopni. Fani muzyki na Woodstock smażyli się jak na rozgrzanej patelni. Tą patelnią był tutaj teren byłej bazy wojskowej Griffins Air Force Base w Rome – pustynia asfaltu. Drzewa tutaj nie rosły, trawiastych terenów było jak na lekarstwo. Ludzie byli zmuszeni rozstawiać namioty na skwierczącym asfalcie, chowali się pod samochody i przyczepy, żeby uciec od morderczego słońca.
Sytuacji nie ułatwiały horrendalnie wysokie ceny na terenie festiwalu. Półlitrowa butelka wody albo napoju gazowanego kosztowała 4 dolary. Owszem, na (asfaltowym) terenie byłej bazy rozstawiono fontanny z darmową wodą, ale kolejki do nich były tak długie, że czekający ludzie mdleli i słabli z odwodnienia. Niektórzy nie wytrzymywali i rozwścieczeni rozwalali fontanny, co skutkowało kałużami i rzeką błota.
Festiwalowicze chętnie się w tym błocie taplali, tyle że… nie każde błoto faktycznie było błotem. Przenośnych toalet było za mało, jak na setki tysięcy ludzi, więc szybko były przepełnione i wylewały. Młodzi uczestnicy Woodstocka, którzy mieli celebrować hipisowskie ideały z 1969 roku, tarzali się więc we własnych fekaliach i moczu. Oraz wszędobylskich śmieciach, bo festiwalowy teren szybko zaczął przypominać wysypisko.
Organizacyjne zaniedbania – a właściwie organizacyjna prowizorka – w połączeniu z wykańczającym upałem dały mieszankę wybuchową. Ludzie byli zmęczeni, spoceni, odwodnieni i wściekli. Pod sceną, gdy słuchali największych rockowych zespołów i ich buntowniczych utworów, ich emocje eksplodowały. Dokument HBO "Woodstock 99" nie owija w bawełnę: to, co się później wydarzyło, po prostu nie mogło się nie wydarzyć.
Ogień
– Coś nie jest w porządku – stwierdził Moby po wyjściu z autobusu, gdy dojechał na Woodstock. Zresztą nie był w tym odczuciu odosobniony. Inne "gadające głowy" w "Woodstock 99" również wspominają, że atmosfera od początku była napięta. Co wisiało w powietrzu.
– Niebezpiecznie było tam być. Wszystko było tam przerażające, wyczuwalne były fale nienawiści. (...) Było jasne, że trzeba się stamtąd wydostać... (...) Tarzasz się w śmieciach i ludzkich odchodach. Wyczuwalny był nastrój gniewu – relacjonował kilka dni później dziennikarz MTV Kurt Loder w dzienniku "USA Today".
Ostatniego dnia festiwalu, podczas koncertu zespołu Red Hot Chili Peppers, to, co buzowało w tłumie, nagle wybuchło. Zaczęło się od świec, które rozdawali wolontariusze organizacji sprzeciwiającej się przemocy z użyciem broni palnej (kilka miesięcy wcześniej, w kwietniu, w liceum w Columbine w Kolorado doszło do strzelaniny, w której zginęło 15 osób). Gdy Red Hot Chili Peppers zaczęło grać swój hit "Under the Bridge", fani zapalili świeczki, ale niektórzy poszli o krok dalej i… rozniecili ogniska.
Drewna nie było, wiec festiwalowicze wrzucali do ognisk plastikowe butelki, których setki walały się na terenie imprezy. To, co na początku wydawało się niewinne – wokalista RHCP Anthony Kiedis zachwycał się, że ogniska wyglądają ze sceny zachwycająco i zaśpiewał utwór… "Fire" Jimiego Hendrixa – szybko wymknęło się spod kontroli.
Ludzie wyrywali deski ze sklejki z ogrodzenia, tańczyli wokół ognisk, krzyczeli, rozbierali się. Ogień szybko się rozprzestrzeniał, antena radiowa stanęła w płomieniach. Zrobił się chaos – niektórzy uciekali, inni celebrowali festiwalową anarchię: przewracali bankomaty, plądrowali budki z jedzeniem, napojami i gadżetami (kilka z nich zajęło się ogniem), dewastowali wszystko, co znaleźli na swojej drodze.
Rezultat tej ognistej apokalipsy: interwencja policji i straży pożarnej, sześcioro rannych, zniszczonych 12 przyczep, minibus, kilka stoisk i przenośnych toalet.
"Pokaż cycki!"
Większość festiwalowiczów reprezentowała jedną grupę: białych, młodych mężczyzn. To do nich należał Woodstock, to dla nich grali artyści (męscy, bo wystąpiły tylko… trzy kobiety: Alanis Morissette, Jewel i Sheryl Crow). W dokumencie "Woodstock 99" wprost mówi się o eksplozji toksycznej męskości, którą dodatkowo podjudzali rockowi muzycy wykrzykujący ze sceny szowinistyczne, gniewne hasła (Kid Rock nazwał Monicę Levinsky, byłą kochankę prezydenta Billa Clintona, dziwką).
Tę destrukcyjną samczą energię kobiety odczuwały na własnej skórze – niektóre w atmosferze anarchistycznego, rockowego luzu i w ramach hasła "Girls Gone Wild" chętnie zdejmowały staniki i paradowały topless. Mężczyźni wulgarnie, niekiedy agresywnie, ich do tego nakłaniali. "Pokażcie cycki!" – krzyczeli.
Po festiwalu zaczęły dochodzić informacje o licznych molestowaniach seksualnych oraz co najmniej czterech gwałtach. W mosh picie w czasie koncertu Limp Bizkit miało dojść do gwałtu zbiorowego na jednej z kobiet, o podobnym zdarzeniu podczas występu zespołu Korn mówił jeden ze świadków. Posypały się pozwy i skargi pod adresem organizatorów, protestowały organizacje kobiece. Woodstock'99 oficjalnie został wówczas nazwany "dniami, w których umarła muzyka", ale i tymi, w których umarły lata 90.
Koniec ery
Dzięki szczegółowej relacji MTV sprzed 22 lat dokument HBO wsadza widza w sam środek rockowego chaosu i skrupulatnie analizuje festiwal Woodstock z 1999 roku. Twórcy wcale nie są jednak zaskoczeni jego przebiegiem. To musiało się tak skończyć, było nieuniknione. I to wcale nie z powodu upałów, i organizacyjnej katastrofy.
1999 rok, schyłek lat 90., czyli moment, w którym nerwowo oczekiwano na koniec wieku. Katastroficznych teorii, że w 2000 roku skończy się świat, wcale nie brakowało. Lęk, napięcie i dekadencja unosiły się w powietrzu. Dodajmy do tego: szok po masakrze w Columbine, wściekłość na MTV, które odwróciło się od swoich rockowych słuchaczy i zaczęło flirtować z popem, skandal z Billem Clintonem i Monicą Levinsky, celebrację toksycznej męskości i samczej przemocy w kultowym filmie "Podziemny krąg"...
Woodstock'99 był jak jeden wielki kocioł, w którym wszystkie te skrajne emocje stworzyły mieszankę wybuchową. Tysiące młodych mężczyzn, którzy mieli poczucie, że coś ewidentnie się kończy, nie wiedziało, co zrobić z nagromadzoną w nich energią. Aż przyjechali na Woodstock i… wybuchli.
Być może to faktycznie wtedy skończyła się epoka i oficjalnie zaczęły się lata 00., które stanęły pod znakiem 11 września i wojny w Afganistanie. Tyle że historia lubi się powtarzać. Czy Woodstock'99 czegoś nam nie przypomina? Czy dziś, w epoce pandemii, kryzysu gospodarczego, napięć politycznych, radykałów i rosnącej nienawiści, emocje nie są na podobnym poziomie? Wystarczy tylko trochę świeczek.