
Reklama.
Leszno, czyli obecna Al. Solidarności, była przed wojną gęsto zabudowana kamienicami. Tylko kilka z nich przetrwało Powstanie, a jeszcze mniej powojenną przebudowę i poszerzenie ulicy, której nadano imię Świerczewskiego. Dom, w którym znajdował się założony w 1938 roku teatr Femina, ocalał. Ocalała też Femina. To jedyny taki przypadek w Warszawie.
W czasie wojny kino było najpierw rewią dla niemieckich oficerów, a potem żydowską salą koncertową. Po wojnie, zanim zostało ponownie uruchomione, służyło za magazyn budowlany dla odbudowywanej stolicy. W latach 90-tych XX wieku kino przeszło modernizację i zmieniło się w czterosalowy multipleks, choć klimat niedużego kameralnego kina pozostał. Takie były czasy - Femina, żeby przetrwać musiała się dostosować. I teraz, po tych wszystkich zawieruchach, Feminie grozi taka prozaiczna rzecz, jak sklep spożywczy. I wiele wskazuje na to, że zagrożenie jest realne, bo konserwator zabytków historycznych wartości Feminy nie dostrzega.
Pośród licznych dyskusji w internecie, wyróżnić można głosy, że zamiast bronić kina należy po prostu do niego chodzić, wtedy przetrwa. To błędne założenie, z co najmniej dwóch powodów. Raz, że kino ma klientów, a że niewielu, to wina ogólnej sytuacji, jaka zapanowała na tym rynku. Ceny biletów i coraz łatwiejszy dostęp innych, nie zawsze legalnych źródeł filmów, zrobiły swoje. Femina żadnym wyjątkiem tu nie jest. Dwa, że nie wszystkie instytucje w mieście powinny być tak bezpośrednio uzależnione od wpływów z biletów. Weźmy na przykład Fotoplastikon czy mniej popularne muzea. One z pewnością na siebie nie zarabiają, ale czy to znaczy, że powinno się je zamknąć i założyć tam sklepy? Nie. A Femina, z racji swojej historii, jest takim miejscem, o które miasto powinno się zatroszczyć. Czy naprawdę trzeba to tłumaczyć w mieście, w którym prawie nic nie przetrwało wojny? Ileż mamy takich pamiątek?
Każde miasto ma takie swoje miejsca, które przez stulecia pozostają stałe, niezmienne. To takie "DNA" miasta, coś, co nadaje mu tożsamość, charakter i świadczy o jego trwałości i historii. Zwykle są to oczywiste zabytki - zamki, pałace, kamienice. My w Warszawie tego prawie nie mamy. Tym bardziej miasto powinno się troszczyć o jedyne kino, które ocalało, w dodatku w tej samej lokalizacji, w kamienicy, która przetrwała w morzu śródmiejskich ruin.
Nie mam zamiaru tylko krytykować. Jeśli skończył się czas na komercyjną działalność kina, to może miasto powinno je przejąć, przywrócić mu w miarę możliwości historyczny wygląd, zatrudnić ludzi, którzy stworzyliby tu coś w rodzaju varsavianistycznego kina, miejsca spotkań, dyskusji, może też kawiarnię, i wpisać to sobie, jako kolejną atrakcję turystyczną, którą trzeba odwiedzić w stolicy. Gdyby to dobrze rozegrać, miejsce takie nie wymagałoby nawet dotacji. To taka sugestia, jeśli w ogóle przeczyta to ktoś z Ratusza.
Osobną sprawą jest to, że potencjalny kandydat na miejsce Feminy musiałby naprawdę namęczyć się, żeby nie pożarto go w mediach społecznościowych. Pamiętamy wszyscy co przytrafiło się Adidasowi i akcję AdiSucks na Facebooku. Internauci łatwo nie wybaczają, a ich siła jest potężna - ruch "Ratujmy kino Femina!" ma już ponad 10 tysięcy członków, petycję do prezydenta Warszawy podpisało prawie 2000 osób. A uczniowie z LXXXI Liceum Ogólnokształcącego im. Aleksandra Fredry nagrali nawet film:
Mimo opinii konserwatora zabytków, że Feminy bronić "nie warto", liczę na rozsądek, nie tylko władz miasta, ale też potencjalnego inwestora. Ocalmy to miejsce.