Proszę państwa, 27 lipca 2021 roku skończyła się era polskich mediów społecznościowych. Tego dnia z sieci na dobre zniknął serwis Nasza Klasa, ale nikt nie zapłakał. I choć dziś trudno to sobie wyobrazić, przez ponad dekadę polskie social media nie miały konkurencji. Wracamy do czasów Gronowładnych, Pana Gąbki, miss z Fotki.pl i Śledzika.
Dziki był Wschód, dziki był Zachód
Czasem nie trzeba być pierwszym, żeby wygrać. Bardziej niż czas liczy się timing czy – jak kto woli – łut szczęścia. Nie zaszkodzi też głowa do interesów.
Gdy 18-letni Mark Zuckerberg wraca do domu po pierwszym roku na Harvardzie, jakieś 6800 kilometrów na wschód młodemu DJ-owi radiowemu udaje się namówić kumpli na realizację dziwacznego pomysłu, o którym truł im od tygodni.
Trudno wyjaśnić, o co chodzi, bo i nikt nie widział wcześniej nic podobnego. Nie ma na to jeszcze żadnej nazwy.
Chłopaki regularnie udzielają się na forum Radiostacji – młodej, warszawskiej rozgłośni z muzyką alternatywną, w której pracuje Piotrek. Redaktorzy i DJ-e dyskutują tam ze słuchaczami, często zresztą znajomymi i znajomymi znajomych.
Piotr Bronowicz (na forum Bronek) chce stworzyć podobne miejsce, ale niezwiązane z radiem i nie tak anonimowe. Kolega z Węgier opowiada mu o stronie, która jest absolutnym hitem w Budapeszcie – można pisać na forum, ale też wysyłać prywatne wiadomości. Najbardziej innowacyjne są jednak listy znajomych i fakt, że ludzi można wyszukiwać.
Nie po nicku, który ma właściwie każdy, kto korzysta wówczas z neta, ale po prawdziwym imieniu, a czasem i nazwisku. W 2002 roku to przełom – nawet prywatne maile zakłada się jeszcze pod pseudonimami.
Na pewno znasz kogoś, kto dotknął brata fryzjera Dody
W tej historii jest jeszcze Stanley Milgram, psycholog społeczny i kolega z liceum Philipa Zimbardo. Kilka lat przed tym, jak ten ostatni zamknie w improwizowanym więzieniu studentów Stanforda, pracujący na Harvardzie Milgram rozsyła listy do obcych ludzi.
W środku jest prośba o przekazanie ich przyjacielowi Milgrama. Jeśli go nie znają – trudno. Niech oddadzą list znajomemu, który ich zdaniem może znać kogoś, kto zna adresata.
O dziwo, przyjaciel Milgrama w końcu dostaje większość wiadomości. Ciekawsze jest jednak coś innego – zanim listy do niego trafią, przechodzą z rąk do rąk podobną liczbę razy.
Na tej podstawie powstanie potem teoria o "sześciu stopniach oddalenia", wedle której od dowolnej osoby na świecie dzieli nas średnio sześć kontaktów międzyludzkich. Możesz nie znać osoby X, ale z pewnością znasz kogoś, kto zna kogoś, kto zna kogoś kto... (i tak dalej aż do sześciu).
Lata 60. i 70. to czas wielu dziwnych badań, które nie spełniają dzisiejszych standardów akademickich – i nie inaczej jest z ekspertem Milgrama, o Zimbardo nie wspominając. Ale samej teorii sześciu stopni oddalenia nie udało się obalić do dziś.
Trudno powiedzieć czy Bronek, Czarodzic (Tomasz Lis) i Sopel (Wojciech Sobczuk) w nią wierzą, ale chcą, żeby ich przyszła strona pokazywała tego typu połączenia między osobami i to nawet, jeśli będą kilkustopniowe. Wtedy od razu będzie wiadomo, kto "jest od kogo".
Do tej siatki powiązań nawiążą nazwą i logiem. Nowa strona ma się nazywać Grono – jak "grono znajomych", ale i grona w winogronie, które łączą się w kiść (logo).
Grono.net startuje 20 lutego 2004 roku. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej Mark Zuckerberg odpala z czterema kolegami z akademika Facebooka, a raczej "The Facebooka". Ale w Polsce długo nikt o tym nie wie. Nowa strona ma służyć studentom Harvarda, a z czasem także innych prestiżowych uczelni w Stanach.
You can't sit with us
Grono również jest elitarne, choć inaczej. Bronek, Czarodzic i Sopel wysyłają mailowo zaproszenia swoim znajomym. Ci, którzy je przyjmą, mogą zaprosić kolejne osoby w ten sam sposób.
Użytkownicy dbają o selekcję, więc przez pierwsze trzy miesiące na Gronie rejestruje się niewiele ponad 200 osób. Jednak przyrost członków wkrótce przyspiesza.
Na jesieni na Gronie będzie już ponad 25 tys. osób, a na początku 2005 roku niemal 90 tys. – głównie młodych dorosłych, studentów i licealistów z Warszawy.
O serwisie zaczyna się mówić na mieście, a posiadanie tam konta uchodzi za prestiż. Na Allegro pojawiają się nawet aukcje, gdzie można kupić zaproszenia. Wystawiające je osoby zarabiają wówczas na Gronie więcej niż jego twórcy.
Gdy na portalu jest już niemal 200 tys. osób (kwiecień 2005), chłopaki udzielają wywiadu "Gazecie Wyborczej". Bronek mówi, że Grono to na razie tylko hobby. Nie wspomina, że odkąd ruch na stronie rośnie w zastraszającym tempie, hobby dość drogie.
Przykładowo: dopiero co dokupiony serwer ma starczyć na tydzień, a często już nazajutrz okazuje się, że strona jest na granicy wydolności. Chłopaki przerzucają się na znacznie tańsze serwery amerykańskie, ale pieniędzy i tak brakuje, bo nie chcą na Gronie żadnych reklam. Czarodzic (Tomasz Lis) zaczyna upłynniać swoje oszczędności.
Po latach powie, że za wszystko, co wpakował wtedy w Grono, mógłby kupić mieszkanie. Nie dostanie jednak z powrotem ani złotówki.
O tym, jak do firmy wszedł czwarty muszkieter, który z czasem wygryzł z interesu dwóch z założycieli, kilka lat temu
pisał w naTemat Tomasz Staśkiewicz.
(dalsza część artykułu pod ilustracją)
Please rate me
Wróćmy jednak do 2003 roku. Facebook nie jest bynajmniej jedynym portalem tego typu, który stworzył Zuckerberg. Na drugim roku Mark kopiuje zdjęcia studentów i studentek z (nomen omen) "face booka" – książki z fotografiami wszystkich osób mieszkających w akademikach Harvardu – i wrzuca je na zaprojektowaną przez siebie stronę.
Odwiedzający mogą wziąć udział w głosowaniu, w ramach którego wybierają z dwójki studentów tego, który jest ich zdaniem seksowniejszy. Po przeklikaniu odpowiedniej liczby "pojedynków", strona udostępnia ogólnouczelniany ranking.
Linki do Facemash’a rozchodzą się w błyskawicznym tempie, zaś ruch na stronie jest tak duży, że trzeciego dnia pada jeden z uniwersyteckich serwerów. Facemash nie powraca – część osób wściekła się na Zuckerberga za wykorzystanie ich wizerunku. Mark kaja się potem na łamach studenckiej gazetki. Czy szczerze? Trudno powiedzieć.
Zżynka jak się patrzy
Pomysł z ocenianiem zdjęć online nie jest jednak ani nowy, ani autorski. Od trzech lat w Stanach karierę robiła strona Hot or Not. Zapomniany, a w Polsce właściwie nieznany portal, który miał gigantyczny wpływ na to, jak działają dziś social media.
To na Hot or Not miliony ludzi po raz pierwszy udostępniły swoje zdjęcia online i wystawiły się na ocenę innych. Niektórzy poznając smak szybkiej gratyfikacji, inni po raz pierwszy stykając się z internetowym hejtem.
Każde z załadowanych zdjęć społeczność oceniała w skali od 1 do 10, co daje średnią przekładającą się na miejsce w rankingu.
W zasadzie tym samym, choć w bardziej cywilizowanej formie, są dziś lajki i serduszka. Użytkownicy Hot or Not podglądają profile najpopularniejszych osób i kopiują ich pozy/ubiór czy stylistykę zdjęć. Nie inaczej niż dziś ma to miejsce w przypadku wanna-be-influencerów z Instagramu.
Kto czeka, nie błądzi
Wróćmy nad Wisłę. W 2001 roku, gdy Zuckerberg jest jeszcze nastolatkiem i mieszka z rodzicami w stanie Nowy Jork, w Warszawie o Hot or Not czyta student zarządzania Rafał Agnieszczak.
To żaden tam pogłębiony artykuł, ot prasowy michałek. Internet jest towarem luksusowym. Do szybszych (bo i trudno je nazwać szybkimi) łączy ma dostęp niewiele ponad 60 tys. osób. Słynna Neostrada jest na razie dostępna w ramach programu pilotażowego – w zawrotnych cenach i tylko na terenie Warszawy.
Rafał opowiada o Hot or Not kumplowi, który studiuje informatykę. Postanawiają zrobić własną stronę na wzór amerykańskiej. Żeby zarejestrować domenę, Agnieszczak wysyła listowny wniosek (sic!) do Naukowej i Akademickiej Sieci Komputerowej. Uiszcza opłatę w wysokości 200 złotych.
Więcej kosztuje już miesięczny abonament Neostrady z najwolniejszym z czterech dostępnych przesyłów, czyli 256 kb/s. Za najszybszy, osiągający prędkość 2 Mb/s (a więc około 160 razy wolniejszą niż średnia przepustowość 5G dla jednej z sieci przy obecnej infrastrukturze) trzeba zapłacić 1500 złotych.
Dodajmy do tego, że w Polsce w 2001 roku średnie wynagrodzenie wynosi 2061 złotych. To tak, jak gdyby dziś płacić za internet około 4 tysięcy miesięcznie.
Chłopaki tworzą Fotkę.pl w 12-metrowej klitce na Pradze. Dziś to jedyny nadal działający – choć już w zupełnie innym kształcie, o czym zaraz – polski portal społecznościowy ze "starej gwardii". Jak się można domyślić, początkowo nie cieszy się powodzeniem.
Kogo stać na fotkę?
W 2001 roku aparaty cyfrowe są tylko odrobinę mniej luksusowe niż Neostrada, a na rynku stosunkową nowością jest Nokia 3310 – dla wielu wciąż pozostająca w sferze marzeń. Gdzieś tam w Korei powstają co prawda pierwsze prototypy telefonów z aparatem mieszczące maksymalnie 20 zdjęć fatalnej jakości, w Polsce nikt nie słyszał nawet o kolorowych wyświetlaczach.
Problem jest jeszcze jeden. Początek Fotki.pl zbiega się z pęknięciem tzw. bańki internetowej, czyli końcem okresu ekscytacji spółkami działającymi online i firmami informatycznymi.
Inwestorzy, którzy w ostatnich latach chętnie pakowali pieniądze w “technologie przyszłości” srogo się przejechali. Ich inwestycje często nie tylko nie przynosiły spodziewanych zysków, ale przeważnie nawet się nie zwracały.
Ale Agnieszczak wie swoje. Nie zraża się i czeka. Po czterech latach od powstania Fotka.pl wreszcie zaczyna przeżywać oblężenie, a w kolejnych latach będzie tylko gorzej, to znaczy – lepiej.
Apogeum nastąpi w 2007 roku, gdy na portalu powstanie profil nr 5 000 000, a jego obroty wzrosną w skali roku trzykrotnie do poziomu 4,5 miliona złotych zysku.
(dalsza część artykułu pod ilustracją)
Strona Agnieszczaka nie kanibalizuje się z Gronem. Jeśli to ostatnie jest "polskim Facebookiem", to Fotce bliżej raczej do Instagramu. Tyle że nie są to dwa komplementarne serwisy służące do innych celów, jak w przypadku amerykańskich gigantów. Drastycznie różni się bowiem profil użytkowników.
Grono, mimo że nie jest już portalem "Warszawy i okolic", wciąż skupia osoby z dużych miast, w dodatku przeważnie wykształcone lub uczące się. Choć wydaje się wówczas młodzieżowe, to nie do końca prawda.
Statystyczny użytkownik jest już bowiem na studiach i to nawet nie na pierwszym roku. Dziś porównywalnie nowe media społecznościowe mają znacznie młodszych userów –przykładowo w Polsce aż dwie trzecie TikTokerów jest w grupie wiekowej 13-16. Więcej niż 19 lat ma zaś zaledwie 2 proc. z nich.
Powód "pełnoletniość" Grona jest prozaiczny – wciąż obowiązuje system zaproszeń, który nie przestaje nadawać portalowi tonu. Pierwszymi użytkownikami byli ludzie kończący studia lub kilka lat po nich, którzy zaprosili znajomych w podobnym wieku.
Z czasem na Gronie pojawią się też osoby starsze i młodsze, tyle że starsze nie będą w wieku rodziców użytkowników (jak na Facebooku), a wśród młodszych nie da się znaleźć uczniów podstawówek. Pamiętam zresztą, że gdy sama zakładałam Grono jako 16-latka (zaproszenie dostałam od przyjaciółki, która miała starsze rodzeństwo), wyraźnie czułam, że należę raczej do sekcji "małolatów" niż "prawdziwych" Gronowiczów.
Tym ostatnim na dzieciarni nie zależy, bo ważnym elementem społeczności szybko stają się dość merytoryczne jak na dzisiejsze standardy dyskusje w tzw. gronach tematycznych, których lwia część poświęcona jest kulturze.
Element elitarności i pozorna "zamkniętość" Grona, ma wiele plusów. Ludzie są otwarci i co do zasady traktują innych jak dalszych znajomym – koniec końców zawsze mogą sprawdzić ile "podań rąk" dzieli ich od dowolnego użytkownika. To skraca dystans. Umówienie się na piwo, imprezę czy na randkę z nieznajomym z Grona jest – przynajmniej w pierwszych latach – dość powszechną praktyką.
To nie Facebook, który jest portalem dla “realnych” znajomych, gdzie na grupach i fanpage’ach dyskutuje się z "anonimami" podpisanymi imionami i nazwiskami. Nieznajomy z Facebooka zaprasza na kawę? Podejrzane.
W tym samym czasie Fotka przyciąga przede wszystkim nastolatków i to raczej takich, którzy nie zaczęli jeszcze ogólniaka. Średnia wieku nie przekracza 18. roku życia.
Dla szukających siebie, swojego miejsca (i obrazu) w świecie małolatów Fotka jest jak opium. Czy się spodobam? Co myślą o moim wyglądzie ludzie? To nie są jeszcze czasy moderacji komentarzy. "Brałbym" pod zdjęciem 14-latki nikogo nie bulwersuje.
"Po prostu coś więcej"
Począwszy od 2006 roku, gdy Grono otrzymuje trendsetterską nagrodę Nocne Marki w kategorii "zajawka roku", o portalach tego typu zaczyna się pisać inaczej niż na prawach ciekawostki.
Tyle że wyjaśnienie, o co chodzi z social mediami sprawia kłopoty i dziennikarzom. Dla ludzi internet to wciąż strony www. Nazewnictwa nie ma, a na podstawie ówczesnych opisów trudno odgadnąć, o co w tym wszystkim chodzi: "Opisać je nie jest łatwo. Są tym, czym chcesz, żeby było", "Prywatny Matrix, przedłużenie wolności", "Wartość dodana, po prostu coś więcej niż wcześniej".
Termin media społecznościowe nie jest jeszcze w użyciu, więc o stronach takich jak Fotka czy Grono mówi się przeważnie "Web 2.0".
To dość ogólna nazwa na określenie witryn, w których współtwórcami kontentu są ich użytkownicy. Blogi, zaliczane do tej samej grupy, są już w Polsce znane. Ale funkcje mediów społecznościowych trudno objaśnić na przykładzie bloga.
Twórcy Grona używają określenia "intranet w internecie". Całkiem zresztą trafnego, gorzej, że mało kto poza pracownikami branży IT i dużych korporacji wie wówczas, co to jest ten intranet.
Na Gronie można już dodać "blimp" SMS-em (opis określający stan ducha, który dziś nazwalibyśmy statusem). Można też dodać zdjęcie MMS-em. Internetu w komórce nikt jeszcze nie ma. Grono to też pierwszy polski portal pozwalający na dodanie geolokalizacji, czyli tzw. check-in informujący znajomych gdzie się aktualnie jest.
Jeden z dziennikarzy z braku laku robi z Grona nazwę zbiorczą. W końcu mamy markę Adidas i adidasy. Pisze: "zapomnijcie o blogach, teraz modne są grona", co bynajmniej nie rozjaśnia sytuacji.
Rzeczywistość 2.0
W końcu to, co dzieje się online, wchodzi do realu. Dyrektor liceum w Radomiu żąda wyrzucenia ze szkoły siedmiu uczniów, którzy obrażali nauczycieli online. Pozostałe osoby zapisane do grona tematycznego dotyczącego szkoły mają otrzymać nagany.
Sprawa jest na tyle bezprecedensowa, że o kolejnych etapach i decyzjach szkoły rozpisuje się prasa. Rada pedagogiczna nie ma pojęcia, co zrobić w takiej sytuacji, zaś samorząd uczniowski staje murem za uczniami. W końcu rozmawiali w swoim – nomen omen – gronie.
Powstają i inne teksty. Dziennikarka "Wyborczej" nie może się nadziwić, że uczniowie pierwszych klas liceum poznają się dziś (2008) jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego, a wszystko za sprawą strony "Web 2.0". Z podobnym niedowierzaniem opisuje się studentów, którzy idą protestować przeciwko decyzji o mianowaniu Romana Giertycha ministrem edukacji. Autora artykułu znacznie bardziej od pobudek zdaje się interesować, jak to w ogóle możliwe, że ludzie skrzyknęli się online.
Raczkujący serwis Plotek.pl publikuje newsa korzystając z profilu uczestniczki "Big Brothera" na Gronie. I być może to pierwszy taki przypadek w historii.
Choć dziś teksty powstające na podstawie treści zamieszczanych przez celebrytów na Instagramie czy Facebooku są standardem, jeszcze 12 lat temu to był ewenement.
Serwisy plotkarskie napiszą wówczas także o "lansie Krzysztofa Bosaka w internecie". Ówczesny wszechpolak, który właśnie bierze udział w "Tańcu z gwiazdami", ma profil na Gronie, gdzie jest zapisany między innymi do grup dotyczących windsurfingu, designu i filozofii klasycznej.
Dziennikarz wysłany przez redakcję na konferencję "Witamy Web 2.0 w Polsce" w swoim tekście nie kryje się z ironią. Uważa Web 2.0 za modę bez żadnych większych perspektyw i możliwości zarobkowania, a nawet za termin, którego nie są w stanie wyjaśnić sami eksperci.
Jest czerwiec 2006 roku. Pięć miesięcy później powstaje Nasza Klasa – również dzieło studentów, choć dla odmiany nie z Warszawy, a z Wrocławia.
Wkrótce sprawi, że media społecznościowe wejdą pod strzechy. Pomysł jest tyle prosty, co genialny. Twórcy Grona mieli go w planach już dwa lata wcześniej, ale gdy zostają odsunięci od władzy w spółce, nikt nie zamiaru go rozwijać.
Klasa sama w sobie
Media, które trochę już z Web 2.0 zdążyły zrozumieć, piszą dziesiątki newsów o nowym portalu. Możliwość odszukania przyjaciółki z podstawówki, pierwszej miłości z liceum, czy wreszcie sprawdzenia, jak powodzi się nielubianym kolegom, elektryzuje. Zwłaszcza starsze pokolenie.
Gronowi licealiści raczej nie są zainteresowani. Od zakończenia gimnazjum czy podstawówki minęło za mało czasu, a z kim chcieli utrzymać kontakt – utrzymali. Nasza Klasa przyciąga za to małolatów, dla których nie ma wówczas żadnego innego portalu społecznościowego z prawdziwego zdarzenia.
To właśnie dla Naszej Klasy wiele osób z pokolenia baby boom, nazywanego dziś raczej boomerami, nauczyło się korzystania z internetu, a nawet wykupiło swój pierwszy abonament taniejącej Neostrady.
Pierwsze skrzypce odegrała tu z pewnością nostalgia, ale i paląca ciekawość, co tam u Jolki z VIII b i Władka z II a. Portal ściąga już nie tylko "młodych-wykształconych-z wielkich ośrodków miejskich", ale właściwie wszystkich.
Rządzące polskimi social mediami 1.0 Grono zaledwie po dwóch latach od powstania Naszej Klasy musi oddać palmę pierwszeństwa.
Na wygnaniu, w kraju, w grobie
W najlepszym okresie na Naszej Klasie można znaleźć nawet dwie trzecie wszystkich rodaków. Miesięcznie portal odwiedza średnio ponad 12 milionów osób. To Nasza Klasa jako pierwsza w Polsce wprowadziła możliwość oznaczanie ludzi na zdjęciach grupowych.
Tyle że jej formułę można uznać za zawodną już na poziomie założeń. Podglądactwo dawnych znajomych może ekscytować, ale co dalej? Ile z osób rozsianych po całej Polsce i świeżo otwartych unijnych rynkach ma po 20 latach czas, chęci i – przede wszystkim –wspólne tematy z kolegami i koleżankami z dawnych klas?
W jednym z wywiadów twórca Naszej Klasy Maciej Popowicz – dziś na 43. miejscu listy najbogatszych Polaków "Forbesa" z majątkiem wycenianym na 1,3 miliarda złotych –powie, że nazwę zaczerpnął z
piosenki Jacka Kaczmarskiego o analogicznym tytule.
Bard śpiewa: "Odnalazłem całą klasę – na wygnaniu, w kraju, w grobie. Ale coś się pozmieniało. Każdy sobie żywot skrobie". Podobnie było z portalem. Pozmieniało się na tyle dużo, że nie było o czym gadać. Można było co najwyżej podglądać.
Nasza Klasa nie miała szans na stworzenie realnej społeczności, którą łączyło by ze sobą coś poza wspomnieniami. Twórcy poszli więc w gry online i niesławne "Eurogąbki" – rodzaj waluty pozwalającej na wykupienie dodatkowych funkcji. Potem doszedł jeszcze znienawidzony "Śledzik" (opcja followowania danej osoby).
Ostatnie podrygi
Jednocześnie do walki z Naszą Klasą staje Grono. W ramach promocji angażuje się w wybory Miss Polski 2008, na których zostanie nawet przyznany tytuł Miss Grona. Kolejnym krokiem jest usunięcie systemu zaproszeń i otwarta rejestracja. Kont przybywa skokowo, ale dawni użytkownicy są wściekli.
Nie chodzi tu nawet o elitarystyczne zapędy, ale raczej o zaprzepaszczenie budowanego latami poczucia przynależności i intymności. Portal przeżywa oblężenie dzieciarni zaśmiecającej grona tematycznej. Na domiar pojawiają się osoby, które nie pasują do - jak by nie patrzeć – dość inteligenckiego ID portalu.
Powstają nawet strony szydzące z nowych userów. Na jednej z nich można obejrzeć zdjęcia dresów z Grona – minimalistyczna muskulatura, kajdany na szyjach, gołe klaty i groźne miny, zaś w tle boazeria, święte obrazki i kanapki z serem na stołach.
Ci, którzy znali dziecko Zuckerberga za czasów dominacji polskich portali społecznościowych, uważali je za portal dla ludzi, którzy mają znajomych za granicą. Bo i na Facebooku wielu Polaków długo nie ma. I to nie polska wersja językowa portalu wykopała grób rodzimym portalom społecznościowym.
(dalsza część artykułu pod ilustracją)
Oddajcie gronowiczom co gronowe
W marcu 2009 roku zarząd Grona decyduje się na kolejną gruntowną zmianę. Z dnia na dzień wprowadza nowy layout. Strona zaczyna do złudzenia przypomina ówczesnego Facebooka, z tą różnicą, że kolorem przewodnim jest nie niebieski, ale fioletowy (w miejsce niegdysiejszej zieleni).
Użytkownicy skrzykują się na pikietę pod warszawską siedzibą portalu. Piszą o nich media, bo i to dość niesamowite, że niemal 30. tys. osób chce protestować w sprawie wyglądu "jakiejś tam" strony internetowej. Layout jednak zostaje.
Z kolei Nasza Klasa ustala nowy regulamin pozwalający na zbieranie danych użytkowników. Żeby zostać na portalu, trzeba go zaakceptować, czego wielu userów nie ma zamiaru robić.
Jest 2010 rok i bodajże po raz pierwszy w historii, polskie media zaczynają rozpisywać się o potencjalnych niebezpieczeństwach związanych ze zbieraniem danych online. Ludzie masowo odpływają z Naszej Klasy (wówczas już nk.pl). Za rok numerem jeden w Polsce będzie już Facebook.
Grób płytki i szybki
W okolicach 2011 dyskusje na Gronie powoli zamierają. Podobnie jest na Naszej Klasie, gdzie za kilka lat łatwiej niż znajomego z podstawówki będzie spotkać bota. Po tej ostatniej nikt nie płacze – ludzi z klasy można w końcu dodać na Facebooku.
Gronowicze dla odmiany tęsknią. "Gdyby Grono upadło, nic nie byłoby w stanie wypełnić pustki po nim", "Nigdzie nie poznałem tylu ludzi, co na Gronie. Facebook nie jest do tego stworzony", "Nie było spamu, kryptoreklam, naprawdę kochałem ten portal", "Niejednokrotnie znalazłem na Gronie zasłyszaną gdzieś melodię, do bólu szczere opinie i prawdziwe historie o profesorach z mojej uczelni" – czytam w komentarzach pod tekstem sprzed 10 lat dotyczącym zmian na Gronie.
Niewiele później, w lipcu 2012 roku, portal znika z dnia na dzień, bez żadnego ostrzeżenia. Gronowe sieroty logują się u Marka Zuckerberga, chociaż to nie to samo. Może i społeczność, ale jakaś inna.
Na Facebooku poznawanie nowych osób to rzadkość, więcej niż konstruktywnych dyskusji jest awantur, a do tego trwa wyścig na lajki. Tyle że alternatywy nie ma. Kończy się złota era polskich mediów społecznościowych.
Facebook to dziś potentat. Trudno wyobrazić sobie powstanie medium społecznościowego, które byłoby go w stanie choć częściowo zastąpić. Sens social mediom nadają wszak ludzie, a ci przyzwyczaili się już do Facebooka.
W styczniu tego roku ruszyły zresztą dwa nowe, polskie portale społecznościowe –WolniSłowianie.pl i Albicla Tomasza Sakiewicza. Ten pierwszy reklamował się "brakiem cenzury", ale widać niewiele jest w Polsce osób, które mają problemy z usuwaniem postów homofobicznych czy rasistowskich.
Zadyszka Fotki.pl
Trudno nie żałować Grona i Naszej Klasy. Miejsc, gdzie łatwo było zawrzeć znajomości, albo wrócić do tych niegdysiejszych. Fotka.pl, obchodząca w tym roku swoje 20. urodziny zamieniła się z kolei w odpowiednik polskiego Tindera dla wykluczonych cyfrowo.
Z proto-Instagrama (potem tę funkcję będzie pełnił przez kilka lat wciąż istniejący Photoblog.pl), strona staje się w końcu miejscem dla osób z różnych powodów wykluczonych społecznie. No i przeważnie szukających romansu.
"Lubimy porównywać nasz serwis do dyskoteki online. Ludzie przychodzą miło spędzić czas, zabawić się, a czasem także nawiązać nowe znajomości" – mówił kilka lat temu założyciel
Rafał Agnieszczak w wywiadzie dla InnPoland. I trudno nie zgodzić się z jego porównaniem, choć klimatowi "dyskoteki" bliżej do remizy niż klubu.
Zakładam profil na Fotce.pl. Raz po raz wyskakujący pop-up informuje, że "ktoś dodał na mnie decyzję" (domyślam się, że chodzi o "tak" lub "nie", które prowadzi podobnie jak na Tinderze do "sparowania"). Większość użytkowników ma powyżej 30 lat.
Oglądam też transmisje online. Matka czworga dzieci szuka nowego chłopaka smażąc naleśniki. Mężczyzna grubo po czterdziestce prezentuje wzwód na tle tureckiego kilimu. Pani z baru z kebabem pokazuje, jak kroi mięso. Faceci piszą pod jej live’m, że jest gruba. "I co, jestem za to umyta i pachnąca" – reklamuje swoje wdzięki. Części profili nie mogę obejrzeć bez wykupienia stosownego abonamentu. Portal ogranicza też możliwości wysłania wiadomości do jednej dziennie.
O co w tym wszystkim chodzi, trudno powiedzieć. Tuż przed usunięciem konta dostaję zapytanie, czy "lubię różowe ptaszki".
I w pewnym sensie "różowe ptaszki" pasują do ostatniego aktu degrengolady polskich społecznościówek. Od nowatorstwa, poprzez łączenie ludzi w realu aż po żenujące kuriozum.
Polskie media społecznościowe miały jednak coś, co trudno odnaleźć na Facebooku. Ekscytowały. Może i była to po części kwestia nowości, ale nie tylko. W końcu nigdy nie było wiadomo, kto napisze, ani kto nas odnajdzie.