Politycy z liberalnych i konserwatywnych partii przerzucają się mocnymi słowami. "Hańba", "zdrada", "sitwa", "układ", "kolesiostwo" – to tylko niektóre elementy codziennego kanonu. Językoznawcy ostrzegają jednak, że słowa nadużywane szybko się zużywają, a kiedy stanie się coś naprawdę poważnego, to zabraknie nam języka w gębie. Dosłownie.
Agnieszka Burzyńska, dziennikarka RMF FM, po awanturze, jaka rozpętała się wokół publikacji "Rzeczpospolitej" o trotylu na wraku tupolewa, napisała na Twitterze: "Ze smutkiem wczoraj zauważyłam, że słowa nie robią już na mnie żadnego wrażenia. Morderstwo, zdrada, mataczenie". Poparło ją kilka innych osób, które zgodnie stwierdziły, że mocne słowa, które co i rusz padają w kontekście katastrofy smoleńskiej zupełnie straciły wartość.
"Hańba"
Ale mocne słowa to już dziś kanon nie tylko w debacie o Smoleńsku. O "hańbie" słyszeli zarówno harcerze, którzy próbowali przenieść krzyż z Krakowskiego Przedmieścia, jak i powstańcy zebrani 1 sierpnia przy pomniku Gloria Victis. Z ust związkowców słyszeli o niej posłowie głosujący za ustawą o przedłużeniu wieku emerytalnego, a od przeciwników aborcji ci, którzy głosowali za odrzuceniem antyaborcyjnego projektu Solidarnej Polski. Sam prezes Jarosław Kaczyński wielokrotnie, podkreślał, że Donald Tusk znajdzie się na "liście hańby".
W sejmowej debacie o Smoleńsku karierę robi słowo "zaprzaństwo" (czyli dopuszczenie się zdrady). W ten sposób Antoni Macierewicz, poseł PiS, określa między innymi prokuraturę. Tym, że obecnie można obserwować "fałsz i zaprzaństwo, jakiego nie było w dziejach narodu polskiego", tłumaczył natomiast powołanie sejmowego zespołu ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej.
Ale nie tylko to słowo jest w debacie nadużywane. Karierę robi też "zbrodnia" używana zwykle w kontekście katastrofy smoleńskiej. W sejmowej pyskówce między Januszem Palikotem a Jarosławem Kaczyńskim pojawił się nawet "hitlerowiec".
"Co będzie następne, jakich narzędzi ci najbardziej radykalni politycy będą chcieli użyć, by zrobić wrażenie?" – zastanawiał się później w rozmowie z dziennikarzami Donald Tusk. Sam jednak nie był wiele lepszy, kiedy Jarosławowi Kaczyńskiemu wytykał podżeganie do "zimnej, a wkrótce gorącej wojny domowej".
"Nepotyzm"
Nadużywanie niektórych słów to w debacie publicznej norma. Przy okazji afery Amber Gold karierę robiły słowa "sitwa", "nepotyzm" i "kolesiostwo", których używano na określenie gdańskich struktur Platformy Obywatelskiej. Wyparły popularny wcześniej "układ", który "rządził Polską" do wyborów w 2005 roku, a potem, w 2007 znów odebrał władzę.
Mocnych słów nie szczędzą także dziennikarze. Nie ma wydania tabloidu, w którym nagłówki nie zawierałyby zestawu słów: "skandal", "szok", "groza", "wpadka", "kompromitacja". Czasem tworząc tak kuriozalne tytuły, jak: "Czajnik grozy chciał mnie zabić" lub "Plac zabaw grozy".
Zdaniem Kamili Tuszyńskiej z Zakładu Mediów i Retoryki Uniwersytetu Warszawskiego, z którą rozmawiał serwis naTemat, szafowanie takimi słowami sprawia, że czytelnicy zupełnie się na nie uodparniają.
– Z reguły tytuł nie dorasta do treści, więc spotyka nas rozczarowanie. Dlatego też widząc kolejny mocny tytuł omijamy go, spodziewając się, że gdy klikniemy w środku będzie opis o tym, że jakaś aktorka złamała obcas lub miała zbyt głęboki dekolt. Tymczasem takie słowa powinny opisywać wydarzenia, które rzeczywiście na dłużej zapadają w naszej pamięci i poruszają dużą społeczeństwa – uważa.
Zabraknie słów?
Izabela Winiarska-Górska, historyk języka z Uniwersytetu Warszawskiego przekonuje, że nadużywanie słów lub używanie ich w niewłaściwym kontekście sprawia, że zmieniają one swoje znaczenie.
– Na przykład "konszachty" oznaczały w dawnej Polsce po prostu kontakty. Stanisław Połaniecki z książki Sienkiewicza mówił o sobie "ja jestem aferzysta". Dopiero później, pod wpływem negatywnych zachowań samych aferzystów właśnie, słowo to nabrało znaczenia, w jakim używamy go dziś. Nazywamy to degradacją znaczenia – mówi i dodaje, że jeśli miałaby wskazać słowa, których zdecydowanie nadużywamy dzisiaj, znalazłyby się wśród nich właśnie te, które można usłyszeć podczas sejmowych debat.
– Kiedy jedne słowa się dewaluują lub zmieniają znaczenie, inne je zastępują. Kiedyś następowało to znacznie wolniej, teraz słowa tracą swoją wartość bardzo szybko. Może się więc zdarzyć, że nie nadążymy zastąpić ich nowymi, tak jak "aferzystę", "przedsiębiorcą" – mówi i zastanawia się: – Jeśli nadużywamy "morderstwa", "zamachu" i "zdrady", jakich słów będziemy używać, kiedy stanie się coś naprawdę strasznego?
Językoznawczyni przyznaje, że ciężko to przewidzieć. W pewnej chwili słów może bowiem po prostu zabraknąć.