Majcherek: Polskie społeczeństwo dotknęła niebezpieczna choroba. Nie chodzi o COVID-19
Janusz A. Majcherek
06 października 2021, 16:41·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 06 października 2021, 16:41
Już pierwszego dnia po opublikowaniu wstępnych wyników dziennikarskiego śledztwa ujawniającego skalę sitwiarskich powiązań pisowskich funkcjonariuszy i nominatów, ograbiających w zorganizowany sposób państwo, pojawiły się wpisy internautów powątpiewających w jakiekolwiek efekty tych publikacji. Pisowski elektorat przejdzie obok nich obojętnie, tak jak było w przypadku innych afer i skandali z udziałem jego politycznych idoli – komentowano.
Reklama.
Anna Dryjańska przeciwstawiła się temu defetyzmowi i bagatelizowaniu rezultatów wytrwałej pracy dziennikarzy śledczych.
Niestety, wiele wskazuje, że rację mają sceptycy, pesymiści i cynicy. Od kilku lat z każdym dniem staje się coraz bardziej wiadome i oczywiste, że Polską rządzą kłamcy, manipulanci, malwersanci, oszuści, tworzący zorganizowaną grupę przestępczą (sąd pozwolił prof. Sadurskiemu tak ich określać), która przekształciła III RP w państwo mafijne.
Nie mówiąc już o dokonanej po drodze likwidacji trójpodziału władzy, konstytucjonalizmu, praworządności, służby cywilnej czy mediów publicznych. Dostrzega to i wie każdy, kto ma oczy i uszy oraz elementarną zdolność kojarzenia faktów. A notowania PiS wciąż pozostają wysokie.
To oznacza, że nie tylko ta władza jest patologiczna, ale także – czy przede wszystkim – zdeprawowane jest społeczeństwo, udzielające jej poparcia.
Można postawić wstępne rozpoznanie
To powinno być zatem powiedziane wprost: polskie społeczeństwo jest chore, jego połowa zapadła na dotkliwą i niebezpieczną chorobę o intensywnym przebiegu. Jej objawami są: szowinizm, ksenofobia, homofobia, mizoginizm, a zwłaszcza resentyment, chorobliwa zawiść i zazdrość wobec wszystkich, którzy coś osiągnęli, wybili się, wypracowali – zarówno obcy, jak swoi.
Nękanie uchodźców, homoseksualistów i innych osób LGBT, kobiet, niewierzących, a zwłaszcza elit intelektualnych, artystycznych czy prawniczych dokonuje się przy milczącym lub głośnym aplauzie znacznej części społeczeństwa dotkniętego obezwładniającą przypadłością.
To, oczywiście, zaburzenie psychiczne, umysłowe, mentalne, dawniej powiedziano by – choroba duszy. O diagnozę trzeba więc pytać psychologów społecznych, być może także psychiatrów. Ale wstępne rozpoznanie wydaje się narzucające.
Są w tym niewątpliwie elementy paranoi politycznej. Da się łatwo zidentyfikować kompleksy we freudowskim znaczeniu, także te o podłożu seksualnym – zafiksowanie na seksualności i obsesje wokół niej nawarstwione objawiają się nie tylko w aktywności kościelnego duchowieństwa, ale także funkcjonariuszy państwa. Jest też ewidentny kompleks niższości, kompensowany agresją wobec słabszych.
Odnotować można symptomy schizofrenii, zwanej potocznie rozdwojeniem jaźni: społeczeństwo w większości deklarujące poparcie dla legalizacji związków homoseksualnych i aborcji oraz rozdziału Kościoła od państwa i przynależności do Unii Europejskiej, powierza władzę klerykalnym homofobom zabraniającym aborcji całkowicie i wyprowadzających stopniowo kraj z UE.
Są wyczuwalne mechanizmy wyparcia, usuwające świadomość współudziału i współodpowiedzialności. Działają też pewne schematy prymitywnej racjonalizacji własnych słabości i zaniechań – gdy świadek agresji nie jest w stanie lub boi się wesprzeć ofiarę, zaczyna jej (Żydom, gwałconym dziewczętom, poniżanym kobietom, homoseksualistom, uchodźcom) przypisywać negatywne, odpychające cechy, mające usprawiedliwić nieudzielenie im pomocy.
Ale da się też wykryć mechanizmy sadystycznej przyjemności z oglądania cudzej krzywdy i poniżenia oraz masochistycznego celebrowania własnych – realnych czy rzekomych – krzywd i upokorzeń. A wreszcie dostrzegalne są cechy osobowości autorytarnej.
To się da wyleczyć
Ta wieloobjawowa choroba nie jest dziedziczna, chociaż Polacy przejęli podatność na nią od swoich przodków, którzy w XVIII wieku doprowadzili pod wpływem jej ówczesnej odmiany do upadku własnego państwa, a po jego odzyskaniu w XX w. do przekształcenia go w dyktaturę.
Nie jest to też choroba nieuleczalna. Niemcy w latach 30. i w pierwszej połowie 40. byli dotknięci cięższą jej odmianą, o dotkliwszym przebiegu, ale zdołali się z niej niemal całkowicie wyleczyć, choć potrzebny był do tego potężny wstrząs. Miejmy nadzieję, że Polacy poradzą sobie bez wejścia w taką fazę. Ale trzeba brać pod uwagę, że może ona przejść w postać przewlekłą, jak na Węgrzech czy Serbii, nie mówiąc o Rosji czy państwach z większością muzułmańską.
Wielu komentatorów zaczęło już dostrzegać i wskazywać, że to nie patologie i łajdactwa władzy są głównym, najtrudniejszym do pokonania polskim problemem, lecz ich milcząca lub wręcz jawna afirmacja przez tak szerokie kręgi społeczeństwa, które pozwalają tę władzę utrzymać i sprawować, udzielając jej sondażowego i wyborczego poparcia.
Skoro tak, to trzeba sięgnąć w większym stopniu po analizę psychologiczną i socjologiczną, niż politologiczną, dotychczas preferowaną i eksponowaną w interpretacjach sytuacji w Polsce.
Ale przede wszystkim pora już najwyższa porzucić podtrzymywaną przez niektórych narrację, że mamy zdrowe społeczeństwo, a jedynie politycy je deprawują lub zawodzą.
Lepiej będzie uzyskać i przyjąć pogłębioną diagnozę wieloobjawowej przypadłości nękającej polskie społeczeństwo, aby móc wypracować skuteczną terapię, niż przekonywać, że żadnego schorzenia nie ma.