Koszmar na Giewoncie naznaczył ich na zawsze. "Zamiast łez w oczach miała krople krwi"
redakcja naTemat
14 października 2021, 16:23·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 14 października 2021, 16:23
O tragicznym wypadku na Giewoncie i koszmarze, który przeżyli 22 sierpnia 2019 roku turyści starający się wejść na jedną z ukochanych gór Polaków słyszał chyba każdy. Raz po raz uderzające pioruny, zabici i ranni, chwile grozy i skomplikowana akcja ratunkowa. Do uczestników tych wydarzeń dotarła dziennikarka Beata Sabała-Zielińska, która opisała ten felerny dzień w książce "TOPR 2. Nie każdy wróci”, która już wkrótce będzie mieć swą premierę.
Reklama.
– Błysk i uderzenie nastąpiły jednocześnie. Uderzenie było tak potężne, że wszyscy się przewrócili – mówi pani Aneta. – W uszach gwizdało, a w oczach rozlewała się przerażająca biel. W ogóle nie przyszło mi do głowy, że to piorun. Myślałam, że to bomba, akt terrorystyczny – takie było moje pierwsze skojarzenie, zwłaszcza że natychmiast pojawił się smród spalonych ciał i ubrań. Wokół zapadła totalna cisza. W głowie miałam tylko ten gwizd.
Dopiero po chwili zdołałam się obrócić i rozejrzeć. Zobaczyłam, że ludzie bardzo powoli zaczynają się podnosić. Wyglądało to zupełnie nierealnie, jakby w zwolnionym tempie, w stop-klatce. Trochę jak w filmach wojennych, gdy po wybuchu bomby żołnierze są ogłuszeni i oszołomieni gwizdem. Byłam pewna, że wszyscy go słyszymy, że rozwala nam czaszki. Jednocześnie wokół panowała cisza.
Świat zdawał się być gdzieś poza nami. Dopiero po chwili zaczęłam rozpoznawać dźwięki, ale wszystko docierało do mnie jakby zza dźwiękoszczelnego ekranu. W głowie ciągle gwizdało. Gdy wróciła pełna orientacja, zobaczyliśmy, że ludzie płaczą, zaczynają biegać, nawoływać się, wyciągają kogoś, kto spadł ze szlaku. Wtedy dopiero zrozumiałam, że to piorun, dlatego zaczęłam krzyczeć do męża: „Puść ten łańcuch! Uciekaj!”.
– Poczułem ogromny ból w całym ciele. Od razu wiedziałem, że to piorun – wspomina ksiądz Jerzy. – Byłem w pełni świadomy. Nie widziałem wyładowania, ale mimo zamkniętych oczu widziałem światłość, błysk. Piorun uderzył za moimi plecami. Dzisiaj już wiem, z relacji innych ludzi, że nie uderzył w krzyż, tylko w skałę, która wybuchła w momencie trafienia. Wyładowanie przeszło przeze mnie, powodując skurcz wszystkich mięśni. Nie mogłem złapać tchu. Gdy w końcu wciągnąłem powietrze, oddychanie sprawiało mi trudność.
Byłem ogłuszony jak po wybuchu bomby. Po kilkuminutowej ciszy zacząłem panikować. Przez głowę przeleciało mi milion myśli na sekundę. Kiedy otworzyłem oczy, zauważyłem, że nie mam buta na prawej nodze, a skóra na stopie jest zwęglona. Lewą nogą zaś w ogóle nie mogę ruszać. Był na niej but, ale w nodze tkwiło mnóstwo skalnych odłamków. W łydce miałem głęboką, krwawiącą ranę. Spodnie były spalone i stopione w wielu miejscach.
Obok leżał pan z rozbitą głową. Fala uderzeniowa rzuciła nim o skałę. Obficie leciała mu krew. Ktoś wyciągnął z plecaka bandaż elastyczny i zrobił mu opatrunek, ale ten błyskawicznie przemókł. Słyszałem krzyki, nawoływania, płacz, ale też ludzie bardzo szybko zaczęli się organizować i pomagać sobie nawzajem. Ktoś zadzwonił po pomoc.
– Słysząc potężny grzmot, byłem pewien, że góra pękła na pół, a ja zaczynam z nią spadać. Ale żona złapała mnie za plecak i kurtkę – mówi pan Rafał.
– Miałem sparaliżowaną lewą nogę i prawą rękę, tę, którą opierałem się o skałę. Akurat przesuwałem się obok kogoś, trzymając rękę nad łańcuchem, gdy uderzył piorun. Wyładowanie przeszło mi po ręce, po biodrze, po tyłku, szło przez całą lewą nogę i wyszło stopą, rozrywając but. Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem częściowo sparaliżowany i nie mogę się ruszać. Widziałem rękę, ale jej nie czułem, widziałem nogę, ale jej nie czułem. I miałem świadomość, że nic nie mogę zrobić. To było straszne uczucie.
* * *
Chciałem wstać, poczułem jednak, że nie mogę ruszać lewą nogą, bo jest porażona, niewładna – opisuje ksiądz Kozłowski. – Mimo to w tym stresie (zapewne dzięki adrenalinie) jakoś się zerwałem i na całe gardło zacząłem krzyczeć: „Ja na mocy udzielonej mi przez Stolicę Apostolską odpuszczam wam grzechy, w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. Dałem zbiorowe rozgrzeszenie.
Jakby w odpowiedzi na to zaczął wiać wiatr i lunął deszcz, a ludzie uderzyli w płacz. „Co ty robisz? Dlaczego rozgrzeszasz? Nie rób tego! Boję się!”, krzyknęła do mnie starsza kobieta. Była z mężem, który miał otwarte złamanie uda. Kobieta wołała o pomoc dla niego. Zamiast łez w oczach miała krople krwi, a na policzkach krwawe zacieki. Nigdy nie zapomnę tego widoku, nawet teraz mam go przed oczami. Kiedy dotarło do niej, że to być może jest koniec, że następuje ostateczna chwila, wpadła w histerię.
„Jestem księdzem, robię to, co do mnie należy. To mój obowiązek”, odpowiedziałem, choć doskonale rozumiałem jej strach. Musiałem jednak to zrobić. Pomyślałem, że mogą być ranni, zabici, miałem więc odruch, żeby rozgrzeszyć tych ludzi.
* * *
– Po odwiezieniu do Kuźnic porażonego chłopaka wróciłam do schroniska w trybie ekspresowym. Schronisko nabite było do granic możliwości, turyści chowali się u nas przed nawałnicą. Ratownicy tymczasem poprosili, żebym przygotowała jedno lub dwa miejsca dla rannych – mówi Iwona Haniaczyk. – Miałam przeczucie, że tych miejsc będziemy potrzebować znacznie więcej, dlatego z ciężkim sercem musiałam wszystkich wyprosić.
Najpierw robiłam to bardzo grzecznie, potem trochę ostrzej, bo zadanie okazało się trudne. Były rodziny z małymi dziećmi, starsi ludzie. Trochę to zajęło, zanim zrozumieli, że muszą wyjść. Nie chcieli i trudno się dziwić, przecież burza wciąż szalała. Nigdy w życiu nikogo nie wyrzuciłam ze schroniska, ale w tej sytuacji nie miałam wyjścia. Musiałam stanąć na wysokości zadania, choć jeszcze wtedy nie przypuszczałam, że za chwilę będziemy mieli tu szpital, krew, płacz, strach i olbrzymią tragedię. Kilka minut później w drzwiach stanął ratownik TOPR-u z pierwszą grupą poszkodowanych.
– Najpierw było trzech rannych, więc pomyślałem, że spokojnie dam sobie radę – mówi Michał Tragarz, którego zadaniem było opatrywanie poszkodowanych w schronisku. – Posadziłem ich na ławce, zabrałem się do zakładania opatrunków, gdy usłyszałem w radiu, że na górze jest dramat, że ludzie spadli z kopuły i jest wielu poszkodowanych. Trochę mnie spięło, bo dotarło do mnie, że jestem tu sam. Nie mam nikogo do pomocy, a tłum rannych zaraz tu będzie. Nagle widzę, że obok mnie jest gość, który ma opatrunki i zaczyna coś robić.
– Gdy zobaczyłem pierwszych poszkodowanych, nie miałem żadnych wątpliwości, że muszę się włączyć do akcji – mówi Damian Duda. – Jestem ratownikiem pola walki, działałem w rejonach konfliktów zbrojnych, w Iraku, Syrii i na Ukrainie. Jestem też żołnierzem Wojsk Obrony Terytorialnej i tam robię szkolenia, głównie z medycyny pola walki, więc podszedłem do toprowca, powiedziałem, że jestem ratownikiem i że mogę pomóc. Wtedy usłyszałem: „Rób, co umiesz. Działaj”.
Zacząłem od tego, że wyciągnąłem notatnik i spisywałem każdą opatrywaną przez nas osobę. Chodziło o to, żeby wiedzieć, kto jest pod naszą opieką i gdzie te osoby potem trafiają. Byłem szkolony z sytuacji zdarzeń masowych, teraz zresztą sam prowadzę takie szkolenia, więc wiem, że jeśli mamy większą liczbę poszkodowanych, to nie tylko musimy ich skategoryzować i zdecydować, kto w jakiej kolejności pojedzie do szpitala, ale też stworzyć im dokumentację.
Potem przecież te osoby trafiają w kolejne ręce, dlatego dobrze, żeby miały jakąś historię medyczną, którą można kontynuować. To jest ważne nie tylko z punktu widzenia pacjenta, ale i ratownika, bo jaką mamy pewność, zwłaszcza w zdarzeniach masowych, że ktoś nie pozwie nas do sądu, twierdząc, że nie udzieliliśmy mu pomocy. Kiedy wszystko jest zapisane – kto do nas trafił, jak został zaopatrzony i dokąd odesłany – mamy ciągłość zdarzenia.
Notowałem więc skrupulatnie: imię, nazwisko, PESEL, i opisywałem obrażenia, a gdy była już decyzja, kto gdzie jedzie albo schodzi sam – dopisywałem to. W każdym razie do momentu, gdy miałem na to czas. Potem rannych było tak wielu, że kończyło się na imieniu i nazwisku.
Większość ludzi opatrzonych przez nas została zwieziona do szpitala przez ratowników, ale byli i tacy, którzy po kilkunastu minutach poczuli się na tyle dobrze, że mogli samodzielnie schodzić. Wtedy powiedziałem głośno, że każdy schodzący musi zgłosić się do mnie i poinformować, co zamierza zrobić, w myśl zasady, że skoro jest pod naszą opieką, to my mamy wiedzieć, co się z nim dzieje. Ludzie wykonali polecenie, byli niezwykle zdyscyplinowani.
– Jednocześnie robiliśmy triaż – mówi Michał Tragarz. – W naszych warunkach podział był prosty: kto mógł siedzieć – siedział na ławce, kto był w gorszym stanie – siedział na podłodze, żeby nie spaść z ławki. W sumie opatrzyliśmy czterdzieści sześć osób, czyli jedną trzecią wszystkich rannych na Giewoncie, choć ze słowem „opatrzyliśmy” trzeba uważać, bo opatrunków wystarczyło nam dla pierwszych dwudziestu osób. Nikt nie przypuszczał, że będzie tak wielu poszkodowanych. Gros osób więc „zaopatrywaliśmy” jedynie dobrym słowem.
Jeżeli ktoś nie miał otwartej rany, nie miał głębokiego poparzenia, to po prostu mówiliśmy: „Proszę tego nie dotykać, proszę tutaj spokojnie siedzieć i czekać”. Paradoksalnie te „opatrunki” okazały się najważniejsze, bo ludzie poczuli, że są w bezpiecznym miejscu i pod opieką. Wiedzieli, że dostaną ciepłą herbatę, koc i współczucie. I tak naprawdę to były bardzo ważne, o ile nie najważniejsze gesty. – W zdarzeniu masowym w normalnej akcji bierze udział co najmniej dziewięciu ratowników – tłumaczy Damian Duda.
– Jeden robi triaż, czyli przydziela rannych do odpowiednich stref (żółtej, czerwonej i zielonej), w każdej strefie działa przynajmniej dwóch ratowników, do tego dochodzi koordynator, który kontaktuje się z dyspozytornią oraz osobą na bramce, przyjmującą i odsyłającą karetki. Nas było dwóch! Plus wspierająca rannych pani Iwona, szefowa schroniska.
– Nie mam pojęcia, jak wyglądali ratownicy, nie miałam czasu im się przyjrzeć. Ocieraliśmy się tylko o siebie plecami, przechodząc między rannymi – przyznaje Iwona Haniaczyk. – Jadalnia przyjmuje maksymalnie dwadzieścia pięć osób, a tu nagle weszło czterdzieści. W sumie przez schronisko przewinęło się blisko dziewięćdziesięcioro rannych. Musieliśmy z ratownikami skakać po ławkach, żeby się przemieszczać z jednego końca jadalni na drugi.
I to niemal po ciemku, bo nie było światła. Podczas burzy w schronisku zawsze wyłącza się prąd, bo istnieje ryzyko, że piorun uderzy w linię. A schronisko jest drewniane! Dopóki więc strażacy nie dowieźli halogenów i agregatów, działaliśmy w mroku. Uwijaliśmy się jak w ukropie, mój personel też – dziewczyny trzymały kroplówki, na okrągło zbieraliśmy zakrwawione bandaże, straszną ilość spalonych, poszarpanych ubrań.
Ludzie, którzy do nas zeszli, byli przerażeni. Często w szoku. Jedni odpowiadali na pytania, inni milczeli. Tu noga pękająca w szwach, tu ucho urwane, tu dziewczyna siedzi, a centymetry od tętnicy wisi jej kawał mięsa. Na nią akurat zwróciłam uwagę, ponieważ nic nie chciała, ani herbaty, ani wody, ani koca. Jak ją posadzili, tak siedziała. Nie wydusiła z siebie nawet słowa. Wyglądała jak mumia, jakby ją ktoś zabetonował. To było przerażające, bo widać było gołym okiem, jak straszną przeżyła traumę.
– Ranni byli w bardzo różnym stanie psychicznym – mówi pan Damian. – Niektórzy stosowali się do poleceń, inni byli totalnie rozsypani. Były też osoby wyłączone, jakby w ogóle nie zdawały sobie sprawy z tego, co się dzieje. Osoby bliskie przestawiały je z kąta w kąt jak manekiny. Momentami ktoś panikował, wybuchała histeria, ale wtedy wkraczała do akcji pani Iwonka z herbatą i kocem. Siadała obok tych osób, przytulała je, uspokajała.
– Albo z nimi płakałam – przyznaje kierowniczka schroniska. – „Myślałam, że to jest ostatnia minuta mojego życia”, opowiadała młoda dziewczyna. „Leżeliśmy jeden koło drugiego, nikt z nas nie mógł się poruszać, a pomiędzy naszymi nogami strzelały pioruny, które nas raziły. Byliśmy pewni, że nie przeżyjemy. A najstraszniejsze było to, że ksiądz zaczął dawać zbiorowe rozgrzeszenie”. Na to wspomnienie nawet tu, w schronisku, nie mogła opanować strachu i łez. Płakaliśmy razem z nią.
Potem przyszło małżeństwo, strasznie pokiereszowane. Mieli porozbijane nogi, byli mocno podrapani, porażeni, ale szczęśliwi, że żyją. „Boże, udało nam się”, powtarzali w kółko. Po przeciwnej stronie w kącie siedziała zaś pani, która cały czas strasznie płakała. Była z córką, nastolatką, szesnasto-, siedemnastolatką. Oczywiście pookrywaliśmy je kocami, daliśmy herbatę, chcieliśmy tę panią wyciszyć, uspokoić, zapewniając, że na Giewoncie działa naprawdę świetna ekipa. Że zaraz na pewno dotrą do niej dobre informacje. Niestety, nie dotarły. Okazało się, że to jest mama dziewczynki, która zginęła. Kobieta widziała, jak jej dziecko z olbrzymimi obrażeniami głowy spada w przepaść.
* * *
Była dziewczyna, która miała dziurę w głowie. Powiedziała, że czuła, jak piorun wchodzi i wychodzi z jej głowy. Jej ojciec zaś miał przestrzelone na wylot oba policzki. Nie wiedział, jak to się stało. Był również pan z pękniętą miednicą. I były dzieci... mnóstwo dzieci bez rodziców. Zaczęły przychodzić do schroniska i ich szukać. Miałem świadomość, że obrazy, które widzą, będą głębokimi ranami psychicznymi, być może gorszymi od fizycznych, dlatego chciałem, żeby na to nie patrzyły, tylko szybko zeszły na dół. Ale jak? Bez opieki?
Wtedy z panią Iwonką wymyśliliśmy, że powierzymy te dzieci dorosłym, którzy byli w na tyle dobrym stanie, że mogli samodzielnie schodzić. Braliśmy dowód osobisty takiego dorosłego, spisywaliśmy jego dane oraz oświadczenie, że bierze odpowiedzialność za tego konkretnego dzieciaka, i wtedy ich puszczaliśmy.
– Na szczęście ludzie bardzo chcieli pomóc – mówi Iwona Haniaczyk. – Mniej porażeni sami zgłaszali się do nas, oferując opiekę. Dawali dokumenty, pozwalali się spisywać i zapewniali, że dostarczą dzieci do szpitala. Dzieci z kolei były bardzo posłuszne, rozumiały nasze działania, ale widać było, że są naprawdę przestraszone, że boją się utraty rodziców. Jednak były bardzo dzielne. Nie histeryzowały, poddały się wszystkim wskazówkom, wykonywały polecenia.
Pamiętam chłopca, który siedział w kącie i mówił: „Nie wiem, gdzie jest mój tata, nie wiem, gdzie jest moja mama”. Zadawałam mu pytania, ale on nie odpowiadał. Po chwili zorientowałam się, że po prostu nie słyszy, że ma uszkodzony słuch wskutek uderzenia pioruna. Była dziewczynka, która miała porażone obie nogi, nie mogła chodzić. Potem pojawiła się kolejna, spanikowana, że nie może znaleźć ani mamy, ani siostry bliźniaczki.
Znalazłam dla niej opiekuna, później znalazła się siostra.
Matki jednak wciąż nie było. Minęły trzy godziny, a tu żadnych wieści. Nagle widzę kobietę z dużym urazem głowy – strażacy wkładają ją do samochodu. Coś mnie tknęło, pytam: „Czy pani jest mamą bliźniaczek?”. „Tak”. Dodzwoniłyśmy się do nich. Potem, gdy sytuacja trochę się uspokoiła, rodzice zaczęli szukać dzieci. Dowiedzieli się, że u nas jest lista „zagubionych”, więc dzwonili. Wtedy kontaktowałam rodziców z opiekunami ich dzieci. Wszyscy się odnaleźli.
Pamiętam każde z tych dzieci. Pamiętam każdą twarz, wiem, w co były ubrane. Staraliśmy się dać im opiekę i nadzieję. Nie zostawiliśmy ich samych sobie. Miały wsparcie, czuły się bezpiecznie. Po jakimś czasie dostałam masę esemesów z podziękowaniami. – Gdy nasze możliwości opatrywania rannych skończyły się, przeszliśmy do kolejnego etapu. Postanowiłem tych rannych zwozić – mówi Michał Tragarz.
– Na pierwszy rzut wybraliśmy osiem osób, tyle mieści się do land rovera. Już miałem ruszyć, gdy nagle jakaś dziewczyna krzyczy, że jest opiekunką niepełnoletniej siostry i też musi jechać. Okej, jakoś ją dopchnęliśmy. Za chwilę patrzę, idzie z góry mój kolega, ratownik TOPR-u Wojtek Mateja, i niesie w swoich potężnych ramionach dziecko. Ośmioletniego chłopca w stanie ciężkim. Jego ojciec szedł obok. Wiedzieliśmy, że dziecko musi natychmiast znaleźć się w szpitalu, proszę zatem, żeby ktoś z samochodu wysiadł, ale gdzie tam! Nikt nie zamierza się ruszyć.
Położyliśmy więc dzieciaka na kolanach siedzących, ojciec chłopca wziął na kolana kogoś innego i jakoś zjechałem z nimi na dół. Nie było łatwo, bo Zakopane wciąż funkcjonowało normalnie, czyli wszędzie były korki. W szpitalu, tak jak sądziłem, ośmiolatek został potraktowany priorytetowo. Był chyba w najgorszym stanie ze wszystkich rannych na Giewoncie, w każdym razie z tych, którzy dotarli do Kondratowej.
Gdyby ojciec został z nim na miejscu wypadku, dziecko na pewno kwalifikowałoby się jako jedno z pierwszych do transportu śmigłowcem, jednak ojciec złapał syna na ręce i po prostu instynktownie zaczął zbiegać z nim na dół. Dzieciak przeżył, ale musiał lecieć do szpitala do Krakowa.
* * *
Czy jest ktoś, kto nie słyszał o wypadku na Giewoncie latem 2019 roku? Czy jest ktoś, kto nie śledził, nie komentował, nie angażował się emocjonalnie w walkę o życie grotołazów uwięzionych nieco wcześniej w Jaskini Wielkiej Śnieżnej? Jeśli wydaje Wam się, że wiecie o tych wypadkach sporo, po przeczytaniu tej lektury zrozumiecie, że wiedzieliście niewiele.
Książka Beaty Sabały-Zielińskiej "TOPR 2. Nie każdy wróci" ukaże się nakładem Wydawnictwa Prószyński Media 25 października 2021 roku.
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut