Kuba Badach ponownie pochylił się nad repertuarem Andrzeja Zauchy. W sprzedaży jest już reedycja płyty z 2009 roku “Tribute to Andrzej Zaucha. Obecny”. Badach w rozmowie z naTemat opowiedział między innymi, dlaczego Polacy tak kochają piosenki Zauchy, jak przeżył pandemię i co wartościowego odkrywa w twórczości Maty i Sanah.
W naTemat pracuję od kwietnia 2021 roku jako dziennikarka newsowa i reporterka. W swoich tekstach poruszam tematy społeczne, polityczne, ekonomiczne, ale też związane z ekologią czy podróżami. Zawsze staram się moim rozmówcom dawać poczucie bezpieczeństwa i zaopiekowania się, a czytelnikom treści wysokiej jakości. Pasja do dziennikarstwa narodziła się we mnie z zamiłowania do pisania… i ludzi. Jestem absolwentką dziennikarstwa i medioznawstwa oraz politologii na Uniwersytecie Warszawskim.
W tym roku mija 30 lat od śmierci Andrzeja Zauchy. Polski wokalista jazzowy został zastrzelony na jednym z parkingów w Krakowie. Kilka godzin wcześniej Zaucha występował na deskach krakowskiego Teatru STU w spektaklu "Pan Twardowski", gdzie grał główną rolę. Po występie kierował się w stronę zaparkowanego nieopodal samochodu. Towarzyszyła mu młoda aktorka Zuzanna Leśniak.
Kiedy Andrzej Zaucha znajdował się już w swoim samochodzie, zbliżył się do niego francuski reżyser Yves Goulais, który był mężem Leśniak. Piosenkarz wysiadł z samochodu, Goulais wyjął z reklamówki broń i oddał w jego kierunku cztery celne strzały. Po jednym z nich upadła też młoda aktorka.
Para miała romans. Zaledwie dwa miesiące wcześniej Yves Goulais odkrył ich związek. Postanowił się zemścić na kochanku swojej żony. Jak sam później wspominał, był wprost opanowany żądzą zemsty. Na krakowskim parkingu polska straciła wybitnego wokalistę i instrumentalistę. Andrzej Zaucha ma w swoim dorobku artystycznym znane piosenki, w tym "Byłaś serca biciem", "Siódmy rok", "Bądź moim natchnieniem".
W 2009 roku w hołdzie dla Andrzeja Zauchy powstał album "Tribute to Andrzej Zaucha. Obecny" autorstwa Kuby Badacha. Po latach zdecydowano o reedycji albumu. Ponadczasowe utwory w hołdzie znakomitemu artyście, zostały poddane procesowi remasteringu dźwięku oraz wydane w nowej szacie graficznej. Nowa płyta jest dostępna w sprzedaży od września.
Album "Tribute to Andrzej Zaucha. Obecny" z 2009 roku cieszył się tak dużą popularnością, że zdecydowano się na reedycję. Co wpłynęło na tak dobre przyjęcie tej płyty?
Wydaje mi się, że ta płyta z 2009 roku w pewnym sensie sprowokowała ludzi do powrotu do twórczości Andrzeja Zauchy. Stworzyliśmy ten album w sposób dość przewrotny. Nie zagraliśmy utworów w wersjach oryginalnych, nie coverowałem ich w skali 1:1. Starałem się znaleźć coś swojego. Szukałem najbardziej ponadczasowych tekstów. Chciałem, żeby to były piosenki Zauchy opowiedziane tak, jak je czuję. Początkowo ta płyta była chyba sporym zaskoczeniem. Niektórych obruszyło wręcz, że te utwory były w naszych aranżacjach tak dalekie od oryginału.
Prawdę mówiąc, w tym zabiegu nie było kalkulacji, jedynie chęć zrobienia muzyki "po swojemu". Po latach okazało się, że ta koncepcja zadziałała i nasze wersje sprowokowały ludzi do sięgnięcia po oryginalne utwory Zauchy. Jako słuchacze tęsknimy jednak za utworami, które mają treściwe i piękne teksty, świetną melodię i harmonię. Takiej muzyki ludziom brakuje, stąd chyba fenomen tego albumu i popularność koncertów. To się rzadko zdarza, żeby grać jedną płytę od 12 lat z rosnącym powodzeniem. Zazwyczaj jest tak, że publiczności ubywa, a u nas z koncertu na koncert przybywa!
Co słuchacze otrzymali na nowej płycie? Jak bardzo będzie odświeżona?
Otrzymali nową kolorową okładkę zaprojektowaną przez samego Andrzeja Pągowskiego. Nie będą więc musieli już patrzeć na mnie, straszącego twarzą ze smutnego zdjęcia (śmiech). Do tego dostaną wszystkie utwory, które były na pierwszej edycji płyty, ale w wersji zremasterowanej. Marcin Górny, u którego nagrywaliśmy tę płytę w 2009 roku, po kilkunastu latach postanowił tym utworom nadać trochę inny walor brzmieniowy. Wtedy celowo wybraliśmy takie intymne, ciepłe brzmienie w procesie masteringu płyty, teraz Marcin chciał pokazać te utwory w trochę inny, wyraźniejszy sposób, z większą szansą dostrzeżenia detali.
Trzecią nowością jest to, że dołożyliśmy dwa utwory w wersjach koncertowych. Są to kawałki, które nie znalazły się w pierwszej edycji płyty. Wówczas jeszcze jednego utworu nie znałem, a na drugi nie miałem pomysłu. Po latach dołączyłem te kompozycje do repertuaru koncertowego, okazało się, że też pięknie działają na publiczność. Smaku dodaje fakt, że osoby, które były w Filharmonii Częstochowskiej i Filharmonii Koszalińskiej na koncertach 2019 roku, na reedycji usłyszą swoje brawa, więc to jest chyba fajne.
Cofnijmy się w czasie, skąd się wziął pomysł na stworzenie albumu z utworami Andrzeja Zauchy.
Powodów było kilka. Po pierwsze, nie było takiej płyty na rynku. Nikt od śmierci Andrzeja Zauchy nie sięgał po jego utwory i nie przypominał tego, z jakim artystą mieliśmy do czynienia. Po drugie, te piosenki zaczęły znikać z anten radiowych i to był proces smutny, który należało zatrzymać i odwrócić, a dzięki takiej płycie mogliśmy to uczynić. Tak zrobili kiedyś członkowie formacji Mitch & Mitch, którzy sięgnęli po pierwszą płytę Zbigniewa Wodeckiego i odkryli dla młodych słuchaczy tę wspaniałą muzykę na nowo.
Trzeci powód, najbardziej prozaiczny jest taki, że jako jeden z niewielu wokalistów młodego pokolenia, znałem Andrzeja Zauchę. Poznałem go, gdy miałem 12 lat i spotykaliśmy się na scenie i poza sceną, Zatem miałem poniekąd mandat, by sięgnąć po jego repertuar i zmierzyć się z nim po swojemu. Po latach, z perspektywy czasu dostrzegam fakt, że utwory Zauchy faktycznie wróciły na antenę i nasza płyta sprowokowała młode pokolenie do uświadomienia sobie, jak piękne dzieła mamy w historii polskiej muzyki rozrywkowej.
Jak pan zapamiętał Andrzeja Zauchę?
Mgliście. Miałem wtedy 12 lat i nie mówimy tutaj o relacji koleżeńskiej, raczej o wspomnieniach dzieciaka, który wszedł w świat zawodowych muzyków i mógł ich obserwować na scenie i poza nią.
Tyle lat z tymi utworami na scenie. Nie czuje pan znudzenia tym repertuarem?
Nie! I to jest fenomen ten płyty. Znaleźliśmy genialną formułę połączenia wszystkich utworów, które Zaucha miał w swoim repertuarze w różnych okresach i w różnych stylistykach. Szukając wspólnego klucza, postawiliśmy na pierwiastek jazzowy, gdyż daje największą swobodę, otwartość formy i możliwość ciągłego odświeżania utworu.
Bardzo często tuż przed koncertem ustalamy, który z muzyków zaczyna dany utwór i zobaczymy, w którą stronę pójdzie, jak go otworzy. Wtedy następni przejmują pałeczkę, dokładając swoje “klocki”. I nagle piosenka, która wczoraj miała inny charakter, dzisiaj brzmi zupełnie inaczej, jest w niej nowe życie. Nam się to nie nudzi i publiczności też nie.
Czy w ramach nowej edycji płyty zaplanowana jest dodatkowa seria koncertów?
Koncerty w zasadzie trwają od 12 lat, więc właściwie cały czas jesteśmy w trasie. Teraz, po dość intensywnym okresie wakacyjnym, lekko “hamujemy”, ale w przyszłym roku z pewnością znów z radością wrócimy do tego repertuaru.
A nie boi się pan, że pandemia na tyle się rozhula, że te koncerty będą niemożliwe? Jak pan przeżył pandemię?
Tak przeżyłem pandemię, że teraz już niczego się nie boję (śmiech). Miałem nadzieję, że to będzie okres twórczy, ale niestety tak, jak wielu kolegów z branży, dopadła mnie twórcza niemoc. W momencie takiego brutalnego zatrzymania, braku bodźców zewnętrznych, zamknął się jakiś lufcik w głowie, który pozwalał na pracę, która satysfakcjonuje. Twórcze działanie zaczęło być czymś, co obciąża psychikę coraz bardziej i pogrążą w poczuciu niepewności, niezadowolenia. Nie był to łatwy czas.
Gdyby ogłoszono lockdown, ale pozostawiono możliwość wyjazdu na wakacje, pójścia do lasu, uprawiania sportu, może byłoby inaczej. Ale ponieważ zabrano nam te wszystkie możliwości, to nie znam chyba osoby, która dobrze wspomina ten czas. Chociaż nie... mam jednego kolegę, któremu udało się w lockdownie stworzyć świetny album.
Ciężko było panu wrócić na scenę?
Miałem dużą blokadę. Odzwyczaiłem się od dużych skupisk ludzkich, więc nie czułem komfortu. A największy dyskomfort wynikał ze zmiany dresu na coś bardziej oficjalnego (śmiech). Chyba każdy muzyk zadawał sobie pytanie: "Gdzie są moje kapcie? Gdzie jest moja piżamka?" Naprawdę to było trudne, ale na szczęście po kilku koncertach człowiek się naoliwił i wszystko wróciło na swoje miejsce. Ale bałem się, że jak tak się nie stanie i będzie trzeba się żegnać.
Myślał pan, że nie będzie w stanie wrócić na scenę?
Brałem taką możliwość pod uwagę, ale na szczęście wszystko wróciło już na stare tory.
Pierwsze kroki na scenie stawiał pan w wieku 12 lat. Jak odnaleźć się na estradzie w tak młodym wieku?
To była piękna przygoda, ale byłem normalnym dzieciakiem, który chodził do szkoły. Z jednej strony poznałem świat dorosłej muzyki, a z drugiej, widziałem, jak długa droga jest jeszcze przede mną, aby się w tym świecie poruszać.
Co sądzi pan o młodych artystach popularnych obecnie? Słucha pan takich wykonawców jak Mata czy Sanah?
Uważam, że zawsze było tak samo, że jeżeli ktoś robi coś wartościowego i jest to szczere, mądre i jakościowe, to prędzej czy później znajdą się ludzie, którzy powiedzą: tak chcemy tego słuchać. Mata i Sanah robią rzeczy imponujące. Nie znam się na rapie, więc nie jestem w stanie powiedzieć czy w bitach lub tekstach Maty słychać jakieś inspiracje innymi artystami, ale jak słucham kompozycji i tekstów młodziutkiej Sanah, to mam wrażenie, że ta dziewczyna w sporym zakresie mówi swoim językiem, a to jest największa wartość w świecie muzyki.
Pochodzi pan z Krasnegostawu, czuje się pan związany z Zamojszczyzną? Oczywiście, choć niestety lata intensywnego życia koncertowego sprawiły, że rzadko odwiedzam te regiony. Stwierdzam też z niemałym smutkiem, że Zamość nie jest już tak silnym ośrodkiem promującym sztukę, jak kiedyś. Gdy jako młody chłopak uczęszczałem do szkoły muzycznej w Zamościu, miałem kontakt z kulturą wysoką, gdyż odbywały się tam wspaniałe imprezy, takie jak Międzynarodowe Spotkania Wokalistów Jazzowych, Jazz na Kresach czy też teatralne Fortalicje.
Było kilka wydarzeń w roku, które naprawdę przyciągały artystów nie tylko z Polski. To było okno na świat. Dawało możliwość zobaczenia czegoś, co kształtowało i pogłębiało wrażliwość na sztukę. Obecnie nie jest już tak dobrze, jak było kiedyś. Na szczęście Lublin stał się liderem kulturalnym w tamtym regionie i to napawa wielką radością. Niemniej za każdym razem, gdy wracam w tamte strony, czuję z nimi niesamowity, niewytłumaczalny związek.
Od 2020 roku chciał się pan wcielić w nowe role, jest pan dziennikarzem muzycznym, jak się pan czuje w tej roli?
Dziwnie się czuję, będąc w ten sposób tytułowany. Jestem po prostu muzykiem, który stara się w miarę ciekawie mówić o tym, na czym się zna. Jednak muszę przyznać, że jest to zupełnie coś innego, niż występowanie na scenie. Odpowiedzialność za słowo mówione w radiu jest bardzo wysoka, więc i stres zupełnie inny. Niemniej kilka aspektów sprawia mi wielką satysfakcję.
Po pierwsze, dołączyłem do prestiżowego grona dziennikarzy radiowych, których znam z Trójki, na której się wychowywałem. Po drugie, w Radiu Nowy Świat mogę grać wszystko to, co lubię. A proponuję muzykę, która bardzo rzadko ma szansę na zaistnienie w komercyjnych stacjach radiowych. Po trzecie, po raz pierwszy pracuję w radiu o zasięgu globalnym. To jest najbardziej odjazdowa rzecz, że mam kontakt z ludźmi, którzy słuchają mojej "Badafonii" w Polsce, Niemczech, Belgii, Szwecji, USA, Meksyku, po prostu wszędzie.
Może pan zdradzić swoje plany muzyczne na najbliższy czas?
Planuję w listopadzie wrócić do studia i rozpocząć produkowanie pierwszych utworów na kolejną płytę solową. A w grudniu, jeśli oczywiście nie wrócą ograniczenia pandemiczne, zamierzam ruszyć w trasę Christmas Time! z Justyną Steczkowską, Kasią Moś, Krzysztofem Cugowskim i Andrzejem Piasecznym. Planów oczywiście mam o wiele więcej, ale boję się mówić o nich głośno, gdyż żyjemy w takich czasach, w których faktycznie najrozsądniej jest planować najdalej na kilka dni do przodu.