
Otrzymali nową kolorową okładkę zaprojektowaną przez samego Andrzeja Pągowskiego. Nie będą więc musieli już patrzeć na mnie, straszącego twarzą ze smutnego zdjęcia (śmiech). Do tego dostaną wszystkie utwory, które były na pierwszej edycji płyty, ale w wersji zremasterowanej. Marcin Górny, u którego nagrywaliśmy tę płytę w 2009 roku, po kilkunastu latach postanowił tym utworom nadać trochę inny walor brzmieniowy. Wtedy celowo wybraliśmy takie intymne, ciepłe brzmienie w procesie masteringu płyty, teraz Marcin chciał pokazać te utwory w trochę inny, wyraźniejszy sposób, z większą szansą dostrzeżenia detali.
Powodów było kilka. Po pierwsze, nie było takiej płyty na rynku. Nikt od śmierci Andrzeja Zauchy nie sięgał po jego utwory i nie przypominał tego, z jakim artystą mieliśmy do czynienia. Po drugie, te piosenki zaczęły znikać z anten radiowych i to był proces smutny, który należało zatrzymać i odwrócić, a dzięki takiej płycie mogliśmy to uczynić. Tak zrobili kiedyś członkowie formacji Mitch & Mitch, którzy sięgnęli po pierwszą płytę Zbigniewa Wodeckiego i odkryli dla młodych słuchaczy tę wspaniałą muzykę na nowo.
Mgliście. Miałem wtedy 12 lat i nie mówimy tutaj o relacji koleżeńskiej, raczej o wspomnieniach dzieciaka, który wszedł w świat zawodowych muzyków i mógł ich obserwować na scenie i poza nią.
Nie! I to jest fenomen ten płyty. Znaleźliśmy genialną formułę połączenia wszystkich utworów, które Zaucha miał w swoim repertuarze w różnych okresach i w różnych stylistykach. Szukając wspólnego klucza, postawiliśmy na pierwiastek jazzowy, gdyż daje największą swobodę, otwartość formy i możliwość ciągłego odświeżania utworu.
Koncerty w zasadzie trwają od 12 lat, więc właściwie cały czas jesteśmy w trasie. Teraz, po dość intensywnym okresie wakacyjnym, lekko “hamujemy”, ale w przyszłym roku z pewnością znów z radością wrócimy do tego repertuaru.
Tak przeżyłem pandemię, że teraz już niczego się nie boję (śmiech). Miałem nadzieję, że to będzie okres twórczy, ale niestety tak, jak wielu kolegów z branży, dopadła mnie twórcza niemoc. W momencie takiego brutalnego zatrzymania, braku bodźców zewnętrznych, zamknął się jakiś lufcik w głowie, który pozwalał na pracę, która satysfakcjonuje. Twórcze działanie zaczęło być czymś, co obciąża psychikę coraz bardziej i pogrążą w poczuciu niepewności, niezadowolenia. Nie był to łatwy czas.
Miałem dużą blokadę. Odzwyczaiłem się od dużych skupisk ludzkich, więc nie czułem komfortu. A największy dyskomfort wynikał ze zmiany dresu na coś bardziej oficjalnego (śmiech). Chyba każdy muzyk zadawał sobie pytanie: "Gdzie są moje kapcie? Gdzie jest moja piżamka?" Naprawdę to było trudne, ale na szczęście po kilku koncertach człowiek się naoliwił i wszystko wróciło na swoje miejsce. Ale bałem się, że jak tak się nie stanie i będzie trzeba się żegnać.
Brałem taką możliwość pod uwagę, ale na szczęście wszystko wróciło już na stare tory.
To była piękna przygoda, ale byłem normalnym dzieciakiem, który chodził do szkoły. Z jednej strony poznałem świat dorosłej muzyki, a z drugiej, widziałem, jak długa droga jest jeszcze przede mną, aby się w tym świecie poruszać.
Uważam, że zawsze było tak samo, że jeżeli ktoś robi coś wartościowego i jest to szczere, mądre i jakościowe, to prędzej czy później znajdą się ludzie, którzy powiedzą: tak chcemy tego słuchać. Mata i Sanah robią rzeczy imponujące. Nie znam się na rapie, więc nie jestem w stanie powiedzieć czy w bitach lub tekstach Maty słychać jakieś inspiracje innymi artystami, ale jak słucham kompozycji i tekstów młodziutkiej Sanah, to mam wrażenie, że ta dziewczyna w sporym zakresie mówi swoim językiem, a to jest największa wartość w świecie muzyki.
Oczywiście, choć niestety lata intensywnego życia koncertowego sprawiły, że rzadko odwiedzam te regiony. Stwierdzam też z niemałym smutkiem, że Zamość nie jest już tak silnym ośrodkiem promującym sztukę, jak kiedyś. Gdy jako młody chłopak uczęszczałem do szkoły muzycznej w Zamościu, miałem kontakt z kulturą wysoką, gdyż odbywały się tam wspaniałe imprezy, takie jak Międzynarodowe Spotkania Wokalistów Jazzowych, Jazz na Kresach czy też teatralne Fortalicje.
Dziwnie się czuję, będąc w ten sposób tytułowany. Jestem po prostu muzykiem, który stara się w miarę ciekawie mówić o tym, na czym się zna. Jednak muszę przyznać, że jest to zupełnie coś innego, niż występowanie na scenie. Odpowiedzialność za słowo mówione w radiu jest bardzo wysoka, więc i stres zupełnie inny. Niemniej kilka aspektów sprawia mi wielką satysfakcję.
Planuję w listopadzie wrócić do studia i rozpocząć produkowanie pierwszych utworów na kolejną płytę solową. A w grudniu, jeśli oczywiście nie wrócą ograniczenia pandemiczne, zamierzam ruszyć w trasę Christmas Time! z Justyną Steczkowską, Kasią Moś, Krzysztofem Cugowskim i Andrzejem Piasecznym. Planów oczywiście mam o wiele więcej, ale boję się mówić o nich głośno, gdyż żyjemy w takich czasach, w których faktycznie najrozsądniej jest planować najdalej na kilka dni do przodu.