Głęboko wierzę w to, że odległość od Słońca wpływa na nasze stany psychiczne czy – jak niektórzy mogliby nazwać – stany ducha. Polska, znajdująca się dalej od równika, a więc w większej odległości od Słońca, bywa szara i ponura, co słusznie spotyka się z krytyką jej mieszkańców i mieszkanek.
Nic dziwnego, że większość chciałaby jaśniejszych dni i cieplejszych nocy, bo skomplikowane narzędzia, jakimi są nasze organizmy, zwyczajnie się tego domagają. W większości łakniemy każdego promienia, w nadziei sprawdzamy aplikacje pogodowe, trzymamy kciuki za lepsze wiatry.
Barcelona, nadmorskie miasto otoczone górami, jest zdecydowanie bliżej środkowej linii przecinającej Ziemię. To czuć. Powietrze tu, nawet w listopadzie, nie ma w sobie tego arktycznego zimna, które można poczuć w Polsce. Oddychanie nie boli - nie tylko z powodu braku smogu, ale też z powodu innego odcienia wiatru. Odcienia cieplejszego, milszego, którym można zaciągnąć się niczym jointem i czekać na lekką nirwanę, która przychodzi, gdy chwilę pooddycha się głęboko i miarowo.
Słońce, w które tak wierzyli Majowie, w sposób symboliczny kojarzy się z życiem i radością, ale czy tylko w sposób symboliczny? W Barcelonie Słońce bywa tak blisko, że zdaje się być niemal na wyciągnięcie ręki. W dni upalne, a więc na przełomie lipca i sierpnia, pokazuje swoją siłę, która potrafi przygnieść, wywołuje respekt i daje poczucie, że jesteśmy jednak czymś malutkim i bezsilnym w porównaniu z taką potęgą.
Bo cóż tak naprawdę możemy zrobić, gdy promienie nagrzewają do 40-50 stopni Celsjusza? Ratować się chłodnymi napojami, klimatyzacją, wachlarzem? Można, ale to tylko chwilowa ulga, ułuda niezależności od potęgi słonecznej.
W listopadzie zaś słońce daje zupełnie inne doświadczenia. Jest, czasami chowa się za deszczowymi chmurami, które przez z jednej strony obecność gór, a z drugiej przez obecność morza często wymykają się prognozom pogody i nawet wielki Google za nimi nie nadąża. Gdy chmury znikną, rozproszą się lub pójdą moczyć inne tereny, w Barcelonie znów pojawia się ono. Słońce.
I mimo zimy świeci niemiłosiernie, burząc ludzkie pomysły na to, jak się ubrać. Bo jak się ubrać, gdy jego brak sprawia, że staje się naprawdę zimno (naprawdę zimno w Barcelonie to tak minimalnie do 3-5 stopni na plusie), a gdy pojawia się, to dzieje się magia i robi się naprawdę ciepło, czyli według barcelończyków „w końcu znośnie” (znośnie zaczyna się od 15-18 stopni na plusie)?
Mam w sobie poczucie, że im bliżej Słońca, tym bardziej jesteśmy wszyscy gorący. I nie, nie tylko ciało się rozgrzewa. Niektórzy nazwą to duszą, inni gorejącym sercem, niekoniecznie Maryi.
Wierzę w to, że Słońce to dobro demokratyczne i darmowe, choć nie rozdzielane po równo. Czy gdyby Polska znajdowała się bliżej niego, to ludzie byliby w niej trochę bardziej zadowoleni z siebie samych, swoich sukcesów, swojego życia, uprzywilejowania względem innych regionów i zwyczajnie bardziej uśmiechnięci?
Wierzę w to głęboko, że mogłoby tak być. I chciałbym, żeby tak było, bo Słońce to dar tak bardzo niedoceniany, że czas najwyższy oddać mu szacunek. A więc oddaję.
Patryk Chilewicz – pracował w brukowcu, sprzedawał buty i podawał szampana Beacie Kozidrak – powiedziała mu wtedy, że jest fajny. Niespecjalnie w to uwierzył i wciąż czuje potrzebę udowadniania sobie i innym, że taki właśnie jest. Dlatego już od dziesięciu lat zatruwa życie celebrytom (a ci albo go uwielbiają, albo nienawidzą). Kocha kotki i marzy o wyprowadzce z Ziemi. W wolnych chwilach miewa ataki paniki lub czyta komiksy o kaczkach.
Redaktor naczelny i prezes zarządu Vogule Poland.
Autor książki Fejm. Poradnik Początkującego Celebryty.
Autor tomu poezji intro wersja.