Jedną z rzeczy, która różni Polskę od Hiszpanii, jest fakt, że ta pierwsza nie brała udziału w kolonializmie – przynajmniej tym jawnym, rozbuchanym, zamorskim, o którym słyszał każdy, bo kto nie uczył się na lekcjach o Krzysztofie Kolumbie. Nie bogaciła się na tym zarówno kulturowo, jak i w niewolników czy dobra naturalne podbijanych krajów, lecz dzisiaj nie ma czarnej karty, przynajmniej tej, w swojej historii.
Hiszpania ją ma i powoli próbuje się z nią rozliczać. Powoli, bo zabierają się do tego głównie pokolenia Millenialsów i Z, które zdają się być mniej podatne na imperialny triumfalizm oraz traktowanie jako historycznej dumy faktu najazdów na inne kraje. I tak 12 października, który w Hiszpanii jest wciąż obchodzony jako Dzień Kolumba, dla młodszych pokoleń nie jest już świętem znaczącym, a raczej po prostu dniem wolnym, w którym spotykają się ze znajomymi czy jakkolwiek inaczej odpoczywają.
– Dla nas to święto problematyczne. Mam wielu znajomych Latynosów i nie ma we mnie chęci czczenia dnia, który przyniósł w Ameryce Południowej tyle zła, upokorzeń i chaosu – powiedziała mi tuż przed tegorocznym Dniem Kolumba jedna z moich znajomych, rodowita Hiszpanka. I to pogląd coraz powszechniejszy.
Z kolei w Ameryce Południowej i Środkowej dochodzi do głębszego rozliczania się z przeszłością. Najbardziej spektakularny tego przykład odnotowano w stolicy Meksyku, mieście Meksyk, gdzie ruchy walczące o godność rdzennych mieszkańców są bardzo silne i przez to również widoczne.
W 2020 roku zmusiły burmistrz miasta, Claudię Sheinbaum Pardo, do zabrania z centrum Meksyku pomnika wspominanego Kolumba. Władze miasta przebąkiwały o tym, że czas poddać wizerunek „odkrywcy” renowacji, lecz tajemnicą poliszynela jest fakt, że bano się skandalu i możliwego strącenia go siłą.
To był jednak tylko pierwszy akt w tej historii. Pozostał bowiem nieobsadzony cokół w środku stolicy i nikt nie miał pomysłu, co z nim zrobić. Ponowne usadzenie na nim Kolumba raczej nie wchodziło w grę, bo na dobre mogłoby rozsierdzić wpływowych aktywistów i popierających ich mieszkańców.
Niespodziewanie w trakcie rozterki burmistrz Sheinbaum Pardo, w położonej niedaleko stolicy miejscowości Amajac, rolnik odnalazł w ziemi dziwną rzeźbę. Rzeźba przedstawia młodą kobietę, a że nie znane są jej personalia ani powód, dla którego została uwieczniona, pomnik nazwano póki co „Młodą kobietą z Amajac”.
Choć nie są znane szczegóły, a badania trwają, to już teraz spekuluje się, że pomnik pochodzi z czasów prekolumbijskich i przedstawia przywódczynię plemienia, prawdopodobnie Indian z grupy Huasteków. – Rozumiesz? Nie dość, że dają tym prztyka kolonializmowi, to jeszcze patriarchatowi – mówiła mi wyraźnie zachwycona znajoma.
Kolonializm przyniósł bowiem Hiszpanii potęgę gospodarczą, ale sprawił, że dziś borykać się ona musi ze sporym bierzmem i oskarżeniami w najmniejszym wypadku o niesprawiedliwość dziejową. I to jest to, z czym przyjdzie zmierzyć się kolejnym pokoleniom u władzy – dokonać ostatecznego rachunku win i grzechów.
Bo choć Hiszpania słynie swoim liberalizmem, lewicowością i socjaldemokratycznymi wartościami, to jednak wciąż tkwi pomiędzy pielęgnowaną wiekami dumą, a trzeźwym, nowoczesnym spojrzeniem na sytuację swoich podbojów. Te spojrzenia nie są możliwe do pogodzenia i coraz częściej da się to zauważyć.