Żyją w tym samym kraju, pracują w tych samych firmach, ich dzieci chodzą do tych samych szkół, a mimo to potrafią pokłócić się o pochodzenie. Mimo upływu lat, zarówno mieszkańcy Trójwsi Beskidzkiej, jak i sąsiadującej z nią Żywiecczyzny, nadal pamiętają granicę, która dzieliła na biednych i bogatych.
O Trójwsi beskidzkiej ludzie przypominają sobie zwykle na przełomie jesieni i zimy, kiedy ruszają poszukiwania miejsc na zimowy urlop. Zderzeni z rzeczywistością cenową najbardziej popularnych kurortów na Śląsku, jak Wisła czy Szczyrk, kierują poszukiwania w nieco mniej promowane rejony pogranicza czeskiego i słowackiego, czyli do trzech wsi położonych względem siebie, niczym liście koniczyny. Ale to nie tylko ładne tereny, którymi zawiadują gościnni i pobożni górale. To też obszar bardzo ciekawy historycznie, u podstaw którego leży wielopokoleniowy konflikt przygraniczny między Polską a... Polską.
Góra Ochodzita i punkt widokowy Koczy Zamek to dwa miejsca, które będąc w okolicy warto odwiedzić. Rozciągający się stamtąd widok jest chlubą górali, a granica, która tak wyryta jest w głowach dawnych mieszkańców Trójwsi Beskidzkiej, przebiega właśnie w tym rejonie. Do dziś także dzieli Śląsk Cieszyński i Żywiecczyznę, która przez wielu, do dziś, nazywana jest "Polską". Znajdziemy tam też pętlę autobusową, na której kurs kończy autobus z Cieszyna. Gdyby tak ktoś z Koniakowa chciał dostać się do Lalik, czyli sąsiedniej miejscowości, może liczyć tylko na własne auto lub nogi.
Choć dziś, formalnie, graniczne miejscowości dzielą tylko gminy i powiaty, nie zawsze tak było. Góra Ochodzita, przez całe lata, stanowiła liczne granice terytorialne. Najważniejsze z nich sięgają czasów Kazimierza Jagiellończyka, który kupił tereny dzisiejszej Żywiecczyzny w ramach Księstwa Oświęcimskiego, później czasów galicyjskich, gdy była to granica między Małopolską a Śląskiem, aż do okupacji hitlerowskiej, kiedy przebiegała tam granica między Polską a obszarem Śląska, który Niemcy przecież traktowali jak swój. Dowodem na to są wpisy na Volkslistę, gdzie większość mieszkańców miała otrzymać III kategorię, czyli spolonizowanej, śląskiej ludności autochtonicznej. Celowo piszę, że kategorie zostały przydzielone, bo sami ludzie niewiele mieli do powiedzenia, a przynależność narodowa miała być im komisyjnie przydzielana przez Niemców. Zatem określenie "podpisywania volkslisty" niewiele ma wspólnego z rzeczywistością.
Choć w okolicach Trójwsi Beskidzkiej również nie obyło się bez hitlerowskich represji i wywózek do obozów, mimo wszystko było tam lepiej, niż w sąsiedniej dawnej Galicji. Jak wynika z relacji rodzin świadków okupacji, hitlerowcy też potrafili okazywać współczucie, przychodzić do domów górali, by przytulać ich dzieci z tęsknoty za własnymi, czy zwyczajnie pomagać, gdy była taka potrzeba. Ale to zdecydowanie częściej zdarzało się na terenie Śląska, niż kilkaset metrów dalej, za szańcami, które do dziś stanowią nazwę przysiółka w Koniakowie. Tam nie było Ślązaków, których Niemcy traktowali jak swoich, ale inne państwo, inne porządki i bieda, która dziesiątkowała tamtejszą ludność.
Kiedy wojna się skończyła i granice kolejny raz poprzestawiano, Kamesznica, Milówka i całe zagłębie "obcych" stało się bliższe niż kiedykolwiek wcześniej. Ale tylko formalnie.
– Jak mój brat znalazł sobie żonę z "Polski", to tata przestał z nim rozmawiać i powiedział, że nie pójdzie na wesele, bo z "Polski", to się ani świnia nie godzi (nie nadaje – przyp. red.). Ostatecznie uratowało ją, że tylko miała co prawda pochodzenie, ale mieszkała od lat na Śląsku. Mimo to pogodzić się i tak nie było tacie łatwo — słyszę relację jednej z mieszkanek.
– Nie dziw się, jak słyszysz w głosie, że ktoś od nas mówi z pogardą o ludziach zza granicy. Za tym leżą lata konfliktów. U nas było lepiej, u nich gorzej. Jedni mieli, drudzy głodowali. To jak się mieli lubić? Sąsiad zawsze mówił, że jak się w "Polsce" dziecko rodziło, to go podnosili do góry w stronę Koniakowa i mówili żeby patrzyło w tamtą stronę, bo tam jest chleb – mówi Kasia, której wszystkie pokolenia wstecz, o których wie, pochodzą z Trójwsi Beskidzkiej.
Choć rejon dawnej Galicji do dziś zwany jest "Polską", to polskości sensu stricto było tam niewiele. Tymczasem na Śląsku Cieszyńskim ta polskość była latami wypracowywana. Sporą rolę odegrali w tym luteranie, którzy zachęcali do tego, żeby ludzie czytali i się uczyli. Nawet Biblia była przetłumaczona, żeby każdy mógł mieć do niej dostęp. Na terenach dawnego Księstwa Cieszyńskiego był przemysł i huty, a co za tym idzie, były pieniądze.
Tymczasem w Galicji oświata była słabo rozwinięta, przez całe lata panował wyraźny podział na szlachtę i chłopów. I choć przewaga liczebna chłopów była ośmiokrotnie większa, tylko szlachta mogła uznawać się za Polaków. A chłop był tylko chłopem pańszczyźnianym. Niby nie był niewolnikiem, ale działało to na takiej samej zasadzie, bo obowiązywała na przykład kara chłosty. To nie poprawiało sytuacji. Chłopi galicyjscy się zresztą sami dziwili, przyjeżdżając na tereny Śląska, że nikt ich nie traktuje gorzej, do czego byli przyzwyczajeni.
Obie grupy miały też skłonność do bijatyk, bo w ludziach tych, choć podzielonych klasowo, płynęła zbójnicka krew. W końcu jedni i drudzy pochodzili z terenów górskich.
Konflikty na tle narodowościowym zdarzały się na pograniczu regularnie, jeszcze nawet pod koniec ubiegłego stulecia. I to nie były konflikty na zasadzie, że ludzie krzywo na siebie patrzyli, co zdarza się do dzisiaj. Wówczas ogromne kontrowersje wzbudzały na przykład związki między Ślązakami a "Polakami", dochodziło nawet do sprzeciwu rodzin, a gdy przychodziło do jakiejkolwiek imprezy, potańcówki, czy wesela, na których pojawiali się goście z obu stron góry Ochodzitej, nie było mowy o spokoju.
– W parze z lejącą się wódką zawsze szło mordobicie – mówi mieszkanka Koniakowa, która dzieciństwo spędziła na Tynioku, czyli przy samej granicy z "Polską". Nie musiało być pretekstu. Pretekstem było to, że jedni są z "Polski", a drudzy nie. Z kolei najlepszym momentem na wyrównywanie porachunków było Boże Narodzenie, bo wtedy na ulicę wychodzili Szlachcice i Mikołaje. Jedni z jednej strony "granicy", drudzy z drugiej.
– Jezu, jak ja się ich bałam. Kiedyś dwie godziny siedziałam w zaspie śniegowej, żeby mnie nie znaleźli. To niby byli tacy przebierańcy, niby folklor, ale mieli takie szkaradne maski, że naprawdę wzbudzali strach. W sumie nie wiem, co mogliby zrobić, bo o gwałtach nikt wtedy nie mówił, ale wiadomo, że obmacywali kobiety, wywlekali je z domów na śnieg... Do tego jeden miał na patyku skórkę z jeża, którą boleśnie kłuł. Starsi też się ich bali, zamykali drzwi i gasili światła — dodaje kobieta.
Wśród przebierańców, których zresztą do dziś możemy spotkać w tych rejonach w okolicach Świąt Bożego Narodzenia, byli między innymi Cyganka z Cyganem, Żyd, żołnierz, diabły, kominiarz i śmierć. Mieli oni symbolizować zbieraninę ludzi, która osiedlała się na tych terenach.
– I tak poprzebierane grupy przychodziły psocić – mówi jedna z mieszkanek. To delikatne określenie, jak na to, że potrafili położyć komuś szybę na kominie, żeby cały dym szedł do izby, albo wciągnąć sanie na dach chałupy. Nawet się zdarzało, że cały zapas zboża był wywleczony, nie mówiąc o sytuacjach na granicy gwałtu, który był wówczas tematem tabu..
Iza mieszka w "Polsce" od pradziada. Babcia opowiadała jej, jak wyglądał okres okupacji wojennej na tym terenie: — Ludzie od nas dostawali kartki z literą P, więc nie byli w stanie zrobić zakupów za granicą. I co z tego, że tu były sklepy, jak półki były puste. A w Koniakowie było wszystko, bo to był Śląsk. Niby nie było nam wolno iść, ale babcia robiła zakupy właśnie tam. I to jest dowodem, że wszystko zależy od ludzi – tłumaczy i dodaje, że jej rodzina spotkała się wówczas z ogromną przychylnością, choć to nie było regułą.
– Pamiętam jak długo po wojnie mama poszła nam do Koniakowa kupić buty. Głos kobiety w kolejce, która w niewybrednych słowa wypomniała, skąd jesteśmy i gdzie powinniśmy iść, na zawsze utkwił mi w głowie – mówi Iza, która dziś mieszka nadal "w Polsce" ale pracuje po stronie Śląska.
– Nawet dziś zdarza mi się usłyszeć, że "kto to widział, żeby sobie dyrektora z Polski wziąć". Ale to sytuacje, które są wyjątkiem i powtarzane są raczej przez starsze, niż młodsze osoby. Czasem ktoś mnie zawoła "ej, Pola!", ale wiem, że to tylko w żartach — śmieje się kobieta.
I faktycznie, młodzi ludzie wiedzą, że za Ochodzitą jest "Polska", bo tam była granica. Ale jaka granica, między czym a czym... tego to często do końca nie wiedzą nawet ich rodzice, po których młodzież tylko powtarza utarte określenia. Choć z zasady już raczej nikt się z nikogo nie śmieje, ani nie segreguje ludzi, a małżeństwa par z dwóch stron Ochodzitej są normą, w barach i na weselach dalej zdarzają się bijatyki "Polaków" ze Ślązakami. I ten autobus, który dojeżdża tylko do dawnej granicy. Do "Polski" musimy dostać się na własną rękę.