Korki na trasie do Wrocławia? To poczekajcie jeszcze kilka lat, kiedy liczba mieszkańców podmiejskich sypialni zwiększy się pięciokrotnie. 700 tysięcy osób w gminach bezpośrednio graniczących z miastem to oficjalne szacunki.
W 1988 roku, w pierwszej na południe wsi od Wrocławia – Wysokiej – mieszkało 550 osób. Dziś liczy ona 3 tysiące mieszkańców. Nadal dojeżdża się tam drogą, której fragment jest wyłożony brukiem z czasów, które "pamiętają Niemca". Z kolei od zachodniej strony z Wrocławiem graniczy Smolec z liczbą mieszkańców na poziomie 6 tysięcy osób.
Z założeń miejscowych planów zagospodarowania wynika, że liczba mieszkańców gmin, bezpośrednio graniczących z Wrocławiem ze 180 tysięcy może wzrosnąć nawet pięciokrotnie.
W 2014 roku GUS alarmował, że wielkie miasta czeka stopniowe wyludnianie. Co ciekawe – stało się odwrotnie. Dziś aglomeracje zaliczane do tzw. wielkiej piątki, czyli Warszawa, Kraków, Poznań, Wrocław i Trójmiasto, rosną w siłę, a wyludniają się jedynie dawne miasta przemysłowe, jak Katowice i Łódź.
– W latach 2000-2016 we Wrocławiu przybyło 85 tysięcy mieszkań, a 90 proc. z nich postawiono w dzielnicach peryferyjnych (Krzyki, Psie Pole i Fabryczna) na dawnych polach uprawnych. Jednocześnie liczba gruntów rolnych spadła z 45 do 40 proc. To pokazuje skalę zjawiska, a zarazem istniejące rezerwy – tłumaczy dr hab. Robert Szmytkie, geograf z Uniwersytetu Wrocławskiego, który od lat bada rozwój terytorialny miast w Polsce.
Jeśli zatem wyobrazimy sobie, że tylko połowa z pozostałych gruntów rolnych w mieście (ok. 120 km kw.) zostanie zabudowana, to na terenie Wrocławia może powstać jeszcze, lekką ręką, około 350-400 tysięcy mieszkań.
– Stare powiedzenie mówi o stopniowaniu kłamstwa – małe kłamstwo, wielkie kłamstwo, statystyka. To w tym przypadku doskonale się sprawdza, bo nie mamy we Wrocławiu pustostanów, a w czasie, w którym przeprowadzałem badania dotyczące nowych inwestycji, liczba mieszkańców formalnie spadła o około 3 tysiące osób. I choć mierzenie liczby ludności jest wyjątkowo niewdzięczne, od 2016 roku, w stolicy Dolnego Śląska notujemy wzrost o ok. 1000 osób rocznie. Jak to wygląda w rzeczywistości? Myślę, że niedoszacowanie jest na poziomie 20-30 proc., bo przecież nie wszyscy się meldują – tłumaczy naukowiec. To jednak tylko Wrocław. Co dzieje się wokół niego?
Podmiejska idylla
Smolec to pierwsza na zachód wioska pod Wrocławiem. Dojeżdża się tam wąską uliczką biegnącą przez obrzeżne wrocławskie osiedle Muchobór Wielki, na której jest kilkanaście progów zwalniających (ciekawe czemu?). Za tabliczką informującą o końcu obszaru zabudowanego wjeżdżamy na wyremontowaną do połowy drogę, która łączy dwie gminy.
Trzy minuty później jesteśmy w wiosce, w której metr działki kosztuje około 300 złotych i wszystkie schodzą jak woda. Przez wieś przebiega wąska droga, po jednym pasie w każdą stronę. Chodnik, o który mieszkańcy walczyli ponad dekadę, powstał tam dopiero kilka lat temu. W 2007 roku zameldowanych było tam 2400 osób. W 2021 roku liczba ta skoczyła do 5723. Szacuje się, że realnie mieszkać może tam około 7 tys. osób. Grupa na Facebooku liczy prawie 9 tys. osób.
Smolec to tylko przykład, ale nie jest on odosobnionym przypadkiem. Zespół profesora Przemysława Śleszyńskiego z PAN przebadał polskie gminy pod kątem miejscowych planów zagospodarowania. Jak wynika z analizy, niektóre gminy planują aż dziesięciokrotny wzrost liczby ludności.
– Ta skrajna liczba dotyczy chociażby gminy Czernica, która oddalona jest od Wrocławia o zaledwie 20 km. Siechnice i Żórawina planują ponad pięciokrotny wzrost, a Kobierzyce trzykrotny – tłumaczy dr hab. Robert Szmytkie.
I dodaje: – Co to oznacza w praktyce? Czernica, dziś niespełna 18 tysięcy mieszkańców, docelowo 180 tysięcy, Kobierzyce, dziś ok. 22 tysięcy, planowo 66 tysięcy. No i na deser miasto, które formalnie ma 7,5 tysiąca mieszkańców, a gotowe jest, przynajmniej w teorii, na blisko 40 tysięcy. Mowa oczywiście o Siechnicach, o których można powiedzieć, że to miasto-problem.
Kiedy powiedziałam o tej eksperckiej opinii na temat Siechnic koleżance, która mieszka tam już prawie dwa lata, bardzo się oburzyła. – Jak to!? Mamy żłobki, przedszkola, szkoły – wszystkie placówki mam 3 minuty od domu. Do tego pociąg do Wrocławia i jesteśmy w 10 minut na dworcu głównym. Ja jestem mega zadowolona! – powiedziała Martyna, która przyznaje, że do pracy na południe Wrocławia, w korkach, jedzie prawie godzinę. Wcześniej jednak, mimowolnie, podała klasyczną definicję miasta satelickiego, jakim są Siechnice.
I faktycznie, pomijając szklarnię, która generuje łunę nad miastem, którą widać z Wrocławia, da się tam prowadzić życie, nie skazując się na wyjazd do miasta centralnego rano i powrót wieczorem. Są tam też szkoły, przychodnie, sklepy – jak w mieście, co czyni go znacznie bardziej atrakcyjnym wariantem do ewentualnej migracji pod Wrocław niż klasyczną sypialnię, jak Smolec, Krzeptów czy Ślęzę. Brakuje tylko jednej rzeczy – ładu przestrzennego.
(Nie)ład przestrzenny
To, jak źle jest w Polsce z ładem przestrzennym, najwyraźniej widzi się po powrocie z Niemiec, zwłaszcza z landów jak Bawaria, gdzie "ordnung" to podstawa każdej, nawet najmniejszej miejscowości. Podobne, spójne architektonicznie domki i ogrodzenia, trawa przy drogach utrzymana w taki sposób, że niejeden Polak gorszą ma na ogrodzie – wszystko to sprawia, że wracamy do Polski i mamy wrażenie, że pod naszą nieobecność ktoś to otoczenie jakoś oszpecił. Zielone i fioletowe domy, bilbordoza, kute bramy z marketu i wszystko co idzie w parze z hasłem "wolnoć Tomku w swoim domku" to klasyczny przykład polskiego nieładu przestrzennego. Okolice Wrocławia nie są w tej kwestii wyjątkiem.
Kiedy przypominam sobie "Siódemkę" Ziemowita Szczerka, w której opisuje "cuda" drogi krajowej nr 7, w tym stylizowaną na zamek restaurację, od razu mam przed oczami ratusz w Siechnicach, który wygląda jak stylizowany na zamek Duloc z animacji "Shrek". Dlaczego z poprzemysłowej wioski ktoś uparł się zrobić podmiejskie królestwo i czy idą za tym jakieś kompleksy? Tego się pewnie nie dowiemy, natomiast nie jest to jedyny przykład tego, jak źle jest z ładem przestrzennym w Siechnicach:
– W Siechnicach, które są dawnym miasteczkiem przemysłowym, znajdziemy zabudowę niemal z każdej epoki od XIX wieku – mówi dr hab. Szmytkie.
– Mamy tam przedwojenną zabudowę zagrodową, osiedle blokowe z lat 70., słynne szklarnie z pomidorami, nowe osiedla bloków i domów oraz wspomniany ratusz. Do kompletu jeszcze droga do Oławy, która przebiega przez środek miasta. I teraz dodajmy tam jeszcze pięć razy więcej ludzi, którzy swoimi dwoma samochodami wjadą na tą wąską uliczkę lub spróbują się wepchnąć do pociągu. Ten, który jedzie rano przez Smolec czy Siechnice do Wrocławia, jest wypełniony jak autobus miejski. To są dowody na to, do czego prowadzi planowanie przestrzeni z poziomu gminy i jak wielkim problemem jest to dla dużych miast i ich okolic.
Czy czekają nas wielkie powroty?
Po wielkiej suburbanizacji coraz częściej mówi się o jej przeciwieństwie, czyli wielkich powrotach z przedmieść do miast. Czy faktycznie mamy wielkie powroty, tego praktycznie nie da się zbadać, bo ruch musiałby być monitorowany dwukrotnie. Teoretycznie dałoby się to zrobić przy okazji spisu powszechnego, ale metodologia ostatniego była krytykowana przez ekspertów.
Czy dane liczbowe uda się wyciągnąć okaże się za jakiś czas, ale już dziś są eksperci, którzy próbują trend powrotów do miast badać jakościowo. Wśród nich jest prof. dr hab. Katarzyna Kajdanek z Uniwersytetu Wrocławskiego.
Jak podkreślała w swoich publikacjach i wywiadach, osoby wyjeżdżające z miasta często skupiają się na tym, gdzie kupią więcej metrów za mniej pieniędzy, nie biorąc pod uwagę innych zmiennych. I trudno się z tym nie zgodzić, bo kiedy do niższej ceny mieszkania, działki czy domu dołożymy wartość drugiego samochodu, koszty paliwa, taksówek i bezcenny czas, który bezsensownie tracimy na dojazdy, okazuje się, że nasz wymarzony domek pod miastem jest złotą klatką. Nie zaskakuje zatem, że są tacy, którzy wracają. Może i do mniejszego mieszkania, ale z ogromem miejsca na wolność i spontaniczność, na które często nie ma miejsca i czasu w podmiejskim życiu.
Pytanie, czy jest do czego wracać? W samym Wrocławiu liczba ludności też co roku rośnie i choć to efekt pożądany przez włodarzy, bo nowi ludzie to nowe podatki do budżetu, o tyle dla Kowalskiego, który musi chodnik, ścieżkę rowerową, tramwaj i miejsce dla dziecka w przedszkolu dzielić z kolejnym tysiącem osób, już niekoniecznie. Rozwój infrastruktury miejskiej, choć oczywiście idzie do przodu, w najmniejszym nawet stopniu nie nadąża za tempem rozbudowy mieszkaniówki.
Z drugiej jednak strony według jednego z najnowszych rankingów (klik) Wrocław to w końcu najlepsze miejsce w Polsce do życia i inwestowania. A skoro tak, to może warto usiąść na ławce, rozejrzeć się wokół, popatrzeć jakie mamy zabytki, jak tu u nas ładnie.