– Przyjechała zorganizowana, ze spakowanym jedzeniem, zadbaną trójką dzieci i ukochanym psem Dżekiem. Jej mąż nie mógł przyjechać. Gdy tylko rozpakowała się u nas w domu, postawiła w swoim pokoju zdjęcia rodziny i święte obrazki. Powiedziała, że jest gotowa iść do pracy. Pomyślałam wtedy, że jest niesamowicie dzielna – mówi o swoim gościu z Ukrainy Natalia Wilk-Sobczak, która pomaga ukraińskim rodzinom.
Pierwsze polskie rodziny przyjęły właśnie do swoich domów uchodźców z Ukrainy.
Marcin udostępnił całe swoje mieszkanie dwóm kobietom z dwójką dzieci, pod dachem Natalii mieszka teraz 9 osób, Marta śpi na kanapie, bo w jej sypialni mieszka kobieta z dzieckiem.
To dopiero początek otwierania polskich domów na uciekających z Ukrainy – szukając rozmówców, przekonałam się, że setki polskich rodzin właśnie przygotowują swoje domy na gości.
Społeczeństwo zdało egzamin z człowieczeństwa
Atak Rosji na Ukrainę był szokiem dla całego świata. W kolejnych dniach natłok negatywnych wiadomości zdawał się przytłaczać wszystkich, ale szybko okazało się, że nie zamierzamy być biernymi obserwatorami rzeczywistości.
Wstawienie na Facebooku flagi Ukrainy dla większości z nas było tylko symbolem, na którym pomoc ofiarom wojny wcale się nie zakończyła. Zwykli obywatele zaczęli tworzyć zbiórki pomocowe dla ofiar wojny, zanosić paczki, organizować transporty na granicę, by stamtąd pomóc Ukraińcom dostać się do różnych miast Polski.
Internet zalały posty osób deklarujących chęć przyjęcia do swojego domu uchodźców z sąsiedniego kraju. Czytając wiadomości, mogliśmy czuć się przestraszeni informacjami o atakach, ale równie silna była narracja solidaryzowania się z Ukrainą i realnej oddolnej pomocy. To dodawało otuchy.
Dzisiaj w wielu polskich domach goszczą już obywatele Ukrainy. Z jednej strony wdzięczni za zaoferowanie im dachu nad głową, z drugiej zawstydzeni i skrępowani, bo czasem łatwiej jest pomoc dawać niż ją przyjmować. Szczególnie ze świadomością, że w ukraińskim domu bez tej pomocy zostali ich mężowie, bracia, synowie, bliscy i znajomi, którzy nie mieli tyle szczęścia, by w porę opuścić zaatakowaną ojczyznę lub po prostu zdecydowali się walczyć za swój kraj.
O tym, jak wyglądają ich pierwsze dni po przyjeździe do Polski i jak rodzą się te najbardziej "domowe" polsko-ukraińskie relacje rozmawiam z Natalią Wilk-Sobczak, która pod swój dach przyjęła matkę z trójką dzieci, Marcinem, który swoje mieszkanie otworzył dla dwóch kobiet z dwójką małych dzieci i Martą, która śpi teraz w salonie, bo swoją sypialnię zamieniła w pokój dla samotnej matki z Kijowa.
"Przyjmę rodzinę z Ukrainy" – Marcin
Marcin po wybuchu pandemii wyprowadził się na wieś, a mieszkanie jego i jego partnerki w Warszawie przez większość czasu stało puste. „Przez większość czasu”, bo nadal musi pojawiać się w nim chociaż raz w tygodniu, w związku z obowiązkami zawodowymi.
Mówi, że teraz podczas wizyt w Warszawie będzie nocował na kanapie u znajomych. To nie problem. W swoim warszawskim mieszkaniu gości teraz dwie kobiety z dwójką małych dzieci. Chociaż dziwnie mu używać słowa „gości”. – Jeszcze się z nimi nie widziałem, ale raz rozmawialiśmy przez telefon, nie chcę ich nękać rozmowami, chcę, żeby czuły się swobodnie, jak u siebie – tłumaczy.
Pytam, jak to się stało, że zdecydował się udostępnić swoje mieszkanie uchodźcom.
– Nie używałem tego mieszkania na co dzień. W momencie, w którym wybuchła wojna, ja i moja partnerka od razu pomyśleliśmy, że musimy je wykorzystać do pomocy uciekającym stamtąd ludziom. Chyba każdy z nas zna kogoś, kto pochodzi z Ukrainy. My znaliśmy panią Stefę, która zapytała, czy możemy przenocować kogoś z jej dalszej rodziny: dwie kobiety z dwójką małych dzieci – wyjaśnia.
Zaznacza, że goszczenie w swoim mieszkaniu czterech osób to „nic takiego”. Podkreśla, że prawdziwym wydarzeniem jest to, co stało się, gdy sam poprosił o pomoc dla swoich gości.
– Gdy tylko te kobiety przyjechały, do pomocy ruszył sąsiad – powiedział, że będzie przywoził im zakupy, że za nie zapłaci. 3-letnia dziewczynka, która tam zamieszkała, nie miała wózka spacerowego. Widocznie mama nie miała czasu go zabrać, w końcu uciekały z jedną walizką. Pomyślałem o tym, żeby taki wózek kupić, ale najpierw zapytałem na Facebooku czy ktoś ma spacerówkę do oddania – opowiada.
To, co stało się potem, przeszło oczekiwania Marcina.
– Cztery minuty później miałem zgłoszenie, że ktoś chce taki wózek oddać, a po godzinie miałem wózek w mieszkaniu! Chwilę później okazało się, że inna ukraińska rodzina (nasi dalsi znajomi) musiała sprowadzić do Polski swoją mamę – ta kobieta przeszła operację mózgu, była w bardzo słabym stanie, a musiała jechać 60 godzin do Polski. Porusza się z trudem i potrzebowała wózka inwalidzkiego. Myślałem, że zorganizowanie czegoś takiego będzie trudne – wyjaśnia.
Internauci po raz kolejny nie zawiedli, a liczba zgłoszeń była naprawdę imponująca.
– Siedem minut po dodaniu posta miałem już osobę, która chciała taki wózek oddać i jeszcze tego samego dnia potrzebująca kobieta miała wózek w mieszkaniu. Śmiejemy się, że Putin dokonał niemożliwego, bo zjednoczył Polaków. Ludzie chcą pomagać na niewiarygodną skalę – dodaje.
Fundacje i osoby prywatne proszą jednak o to, by tworząc paczki dla potrzebujących, kierować się przygotowanymi wcześniej listami, by dostarczone przez nas rzeczy się nie zmarnowały.
– Gdy rozmawiałem z jedną z kobiet, którą mam okazję gościć w mieszkaniu, mówiła, że dostała tyle zabawek i ubrań, że sama będzie je rozdawać innym potrzebującym – tłumaczy.
Gdy pytam o to, jak finansowo zaplanował pomoc rodzinie, którą przyjął, podkreśla, że w ogóle o tym nie myślał.
– I tak utrzymywałem to mieszkanie, chociaż w nim nie mieszkałem. Jeśli chodzi o utrzymanie bierne, to wiem, że ta sytuacja nie rozwiąże się w ciągu tygodni, a może nawet miesięcy. Chęci pomocy także od innych ludzi jest dużo. Jestem gotowy pomagać również finansowo, ale wiem, że te kobiety mają w Polsce swoją dalszą rodzinę, z którą pozostają w kontakcie. Jednak przyjmując je do siebie, w ogóle o tym nie myślałem – liczyło się, by pomóc tu i teraz. I pozwolić im żyć na co dzień, na normalnym poziomie, na którym sam żyję – dodaje.
Marcin podkreśla, że chce zrobić wszystko, by w jego domu kobiety czuły się jak najlepiej. Możliwe jednak, że w tym przypadku najlepsze jest wycofanie się, by pozwolić gościom poczuć się "jak u siebie". Na tyle, na ile to możliwe.
– Myślę, że te kobiety czują się skrępowane. Wydaje mi się, że są zaskoczone tym, co je spotkało – także tą dobrocią. Na pewno czują się nieswojo w obcym mieszkaniu, pełnym jeszcze naszych rzeczy. Otwierając szafę, widzą moje koszule. Ja nie chcę nawet do nich za często dzwonić, by mogły odetchnąć i zapomnieć, że to nie ich dom. Tyle mogę dla nich zrobić – dodaje.
"Przyjmę rodzinę z Ukrainy" – Natalia
Natalia mieszka w domu pod Warszawą. Jest pedagogiem i filozofem. Ale podobnie jak jej gość, jest też mamą trójki dzieci. Jej pięcioosobowa rodzina plus suczka Maja powiększyła się w sobotę o czterech kolejnych lokatorów: Nadię (imię zmienione) i jej trójkę dzieci oraz psa Dżeka. Pytam ją o to, jak wygląda codzienność w domu, w którym od soboty mieszka dziewięć osób i dwa psy.
– W naszym domu gościmy teraz Nadię z trójką jej dzieci: 9-letnim chłopcem oraz córkami w wieku 5 i 6 lat. Dzieci są w podobnym wieku, co nasze – moje bliźniaki mają 5,5 lat a córka - 4 latka. Poza tym dwie kobiety z Ukrainy z dwoma synami w wieku 7 i 10 lat mieszkają niedaleko nas w domku koło Pruszkowa – wkrótce najprawdopodobniej dołączy do nich mama z dzieckiem, wyjechały niedawno, wiec za 2-3 dni powinny być na miejscu. Jedzie z inną kobietą i jej dzieckiem, które gotowi jesteśmy zakwaterować u nas w domu. – wyjaśnia.
W przypadku Natalii osoby, które u siebie gości, są dla niej kompletnie obce.
– Na forum lokalnym mieszkańców Pruszkowa odpowiedziałam na apel o to, kto może pomóc osobom z Ukrainy. Podałam swój numer i dostałam mnóstwo zapytań. Ale mamy też znajomą z Ukrainy, która mieszka w Polsce i jest w ciągłym kontakcie z osobami przekraczającymi granicę i daje mi znać, kto poszukuje pomocy – tłumaczy.
Rodzina Natalii od początku była otwarta na pomysł przyjęcia do siebie rodziny uchodźców, było to dla nich naturalne. Jedynym problemem, którego obawiały się akurat jej dzieci, była bariera językowa.
– To bardzo ciekawe, bo nikt w naszej rodzinie ukraińskiego nie zna. Dzieci pytały mnie, jak się dogadają, nie znając ich języka. Wyjaśniłam im, że każdy z nas będzie mówił w swoim języku i takim sposobem nauczymy się porozumiewać. Faktycznie tak jest – mam wrażenie, że z każdą godziną rozumiemy się coraz lepiej. Szczególnie najstarszy 9-letni chłopiec bardzo dobrze rozumie po polsku, chociaż nie miał przecież specjalnych okazji do nauki, a mi najłatwiej zrozumieć, co sam mówi po ukraińsku – wyjaśnia Natalia.
– 6-letnia dziewczynka jest bardziej nieśmiała, 5-latka też stara się nas rozumieć, myślę, że będąc otwartymi i podążając za intuicją, naprawdę dogadujemy się mimo bariery językowej – dodaje.
– Z Nadią od razu złapałam dobry kontakt. Mamy ze sobą trochę wspólnego – obie mamy troje dzieci, dwie córki i synka. Obie mamy psy, a dokładnie ja suczkę a ona psa, one też złapały dobry kontakt – śmieje się.
– Cieszę się z tego, że oni czują się tu bezpiecznie. Dzieci ciągle się ze sobą bawią, moje maluchy wciągają jej dzieci w świat wariackich zabaw i niemyślenia o wojnie. Nadia zdecydowanie jednak jest zmartwiona, codziennie rozmawia też ze znajomymi, których relacje nie są pozytywne – dodaje.
Zastanawiam się, czy w domu, który ma być bezpiecznym azylem dla osób uciekających przed wojną, ten konflikt jest tematem tabu czy kwestią dyskutowaną na co dzień. Natalia podkreśla, że zupełnie inaczej podchodzi do tego ona sama, a inaczej Nadia w stosunku do swoich dzieci.
– Przed przyjazdem Nadii usiedliśmy z moimi dziećmi i wyjaśniliśmy im, że przyjedzie do nas rodzina z innego kraju, ponieważ tam jest wojna. Nie byłam pewna, czy dobrze, że o tym mówię, ale widziałam, że za chwilę usłyszą to z innych ust – tłumaczy.
– Gdy zaczęłam wyjaśniać im, kim są osoby, które się u nas zjawią, otrzymałam serię pytań i zauważyłam, że bardzo spoważniały. Opowiedziałam, że winny złu jest jeden człowiek – prezydent sąsiedniego państwa, który zaatakował ich dom, na co moja córka odpowiedziała „czyli tamci ludzie są źli”. Starałam się wyjaśnić im, że nie chodzi o cały naród, o Rosjan, o grupę ludzi, a o jednego człowieka, który jest winien temu złu - dodaje.
Dzieci podeszły do tego ze zrozumieniem, chociaż reakcja 5-latki była dość zaskakująca.
– Moja córka skonsternowana powiedziała nagle: „przecież źli ludzie istnieją tylko w bajkach, a nie w prawdziwym życiu”. Powiedziałam, że tutaj jest jedna osoba, która jest zła. Ale cała reszta jest dobra – jedni ludzie walczą za swój kraj, inni dają schronienie i pożywienie – wyjaśnia. Chciała, by wiedzieli, że - jak w bajce - dobro zawsze zwycięża.
Natalia przyznaje jednak, że jej rodzina nie ogląda informacji w telewizji. Chce chronić swoje dzieci przed obrazami zbyt mocnymi, jak na ich wiek.
– Ja staram się słuchać radia, mąż czyta informacje w internecie i stąd dowiadujemy się o kolejnych etapach. Jednak wiem, że mieszkająca u nas mama swoim dzieciom w podobnym wieku pokazuje zdjęcia z wojny, opowiadając o tym, co się dzieje w Ukrainie – podkreśla różnicę.
– Nie będę w to oczywiście ingerować, ale to na pewno trudne i bolesne zarówno dla niej, jak i dla nich. Ale może to lekcja dla tych dzieci? By w przyszłości robić wszystko, by nie dochodziło do wojny? Myślę, że każdy rodzic może przedstawić dzieciom wojnę w taki sposób, by te jako dorośli ludzie, były zawsze ukierunkowane na pokój - dodaje.
Mimo wszystkiego, co przeszła Nadia, Natalia od razu zauważyła w niej wielką siłę i determinację.
– Przyjechała zorganizowana, z ugotowanym i spakowanym jedzeniem, zadbaną trójką dzieci i ukochanymi zwierzakami – psem i kotem. Siostra Nadii, która mieszka wraz z synem w Polsce, w kawalerce opiekuje się kotem. Gdy tylko Nadia rozpakowała się u nas w domu, postawiła w swoim pokoju zdjęcia rodziny, notes i święte obrazki. Myślę, że ona jest niesamowicie dzielna i ogarnięta – tłumaczy Natalia.
Gdy pytam ją o kwestie finansowe, odpowiada, że od początku chciała zapewnić rodzinie także bezpieczeństwo finansowe, wie jednak, że dla Nadii to nie jest komfortowa sytuacja.
– Ona chce być bardzo niezależna i robiąc zakupy dla jej dzieci, wiedziałam o tym, że ona sama chciałaby za nie zapłacić. Ale to zrozumiałe, że w obecnej sytuacji my musimy umieć pomagać, a oni przyjąć tę pomoc. Przekonywałam, że pieniądze powinni zostawić sobie na później, a teraz korzystać z tego, co już jest. A zbiórki są tworzone nieustannie – tłumaczy Natalia.
– Nadia jest gotowa do pracy. Zajmuje się wizażem i fryzjerstwem, pracowała w sklepie na kasie, widać, że jest zdeterminowaną kobietą, która chce się usamodzielnić – dodaje.
Rozmawiając ze mną przez telefon, Natalia jest właśnie na zakupach, pakuje do koszyka ubrania dla dzieci Nadii, które są właśnie w przedszkolu razem z jej dziećmi.
– Zorganizowaliśmy wszystko tak, by jej córeczki poszły do przedszkola razem z naszymi dziećmi. Ważna była tu zgoda i natychmiastowa gotowość do pomocy dyrekcji placówki. To ich pierwszy dzień i jestem ciekawa, jak im się podobało. Wojna zawsze cofa i blokuje, a przecież dzieci muszą iść do przodu, właśnie dzięki edukacji. Mają okazję zapomnieć o wojnie, czegoś się nauczyć, pobawić się z innymi dziećmi. Chcę im pomóc w osiągnięciu spokoju, na jaki zasługują – podsumowuje.
"Przyjmę rodzinę z Ukrainy" – Marta
Marta aktualnie śpi na kanapie w salonie, do swojego mieszkania przyjęła kobietę z małym dzieckiem. A dokładnie do swojej sypialni, bo ma w mieszkaniu tylko dwa pokoje.
Wyjaśnia, że potrzebującą zabrała z dzieckiem ze stacji w Przemyślu. Wcześniej rozmawiała w internecie z jej znajomymi, więc były niejako umówione. Pierwsze spotkanie? Dość niezręczne.
– Ta pani, kobieta w moim wieku, właściwie była przestraszona, zdezorientowana. Mam wrażenie, że uspokoiła się dopiero u nas w domu, gdy przekonała się, że nie jedzie w nieznane, że ta pomoc jest prawdziwa, że to wszystko, co się jej przydarzyło, ma okazję skończyć się jeszcze dobrze – tłumaczy.
Do pomocy zgłosili się także obcy ludzie i sąsiedzi Marty. – Mam chętnych, którzy chcą płacić za zakupy spożywcze, koleżankę z dzieckiem w podobnym wieku, która przekazuje ubranka i zabawki. Środki higieniczne, jedzenie, to wszystko nie problem – wyjaśnia.
Na razie nie może za wiele powiedzieć o swojej relacji ze swoim gościem. Nie chce się swoją obecnością narzucać, zbliżają się do siebie głównie, gdy wieczorem oglądają wiadomości, relacje z Ukrainy.
– Pierwszego dnia, gdy przyjechała, zaprosiłam ją na kanapę i zapytałam, czy chce oglądać te wiadomości. Zastanawiałam się, czy to nie będzie jej dodatkowo obciążać. Powiedziała, że chce i to stało się naszym rytuałem. Codziennie wieczorem razem oglądamy telewizję. Ja przeżywam te informacje, ale mam wrażenie, że patrzę na to, jak na film. Ona w tych relacjach odnajduje znajome budynki i krajobrazy – tłumaczy.
Pytam Martę, jak długo chce siebie gościć kobietę z Ukrainy. Mówi, że "tak długo, jak będzie trzeba". I tak długo, jak będzie trzeba, zamierza spać na kanapie. – Nie wypada, żeby to goście spali w salonie, a małe dziecko musi mieć zapewniony spokój – podsumowuje.