Kiedy usłyszała o wojnie w Ukrainie, jednego dnia spakowała się i ruszyła z Wrocławia na granicę polsko-ukraińską. Katarzyna Mroczkowska to była siatkarka i reprezentantka kraju. Od lat udziela się w akcjach społecznych, a w rozmowie z naTemat.pl opowiedziała nam o rzeczywistości na granicy.
Dziennikarz sportowy. Lubię papier, również ten wirtualny. Najbliżej mi do siatkówki oraz piłki nożnej. W dziennikarstwie najbardziej lubię to, że codziennie możesz na nowo pytać. Zarówno innych, jak i samego siebie.
Katarzyna Mroczkowska to była siatkarka, która wywodzi się z Dolnego Śląska, konkretnie z Jawora. Dokładnie tego samego miasta, z którego do polskiej siatkówki wypłynął mistrz świata (2014) Aleksander Śliwka. Mroczkowska przez niemal całą karierę była związana z Gwardią Wrocław, funkcjonującą pod różnymi nazwami - aktualnie "spadkobiercą" jest #VolleyWrocław występujący w ekstraklasie siatkarek.
Zawodniczka poza karierą klubową, była również reprezentantką Polski. Po raz ostatni Mroczkowska wystąpiła w zespole Biało-Czerwonych w 2014 roku podczas turnieju kwalifikacyjnego do mistrzostw świata. Łącznie siatkarka z Jawora zagrała w narodowych barwach w 70 spotkaniach. Po sezonie 2014/15 Mroczkowska oficjalnie zakończyła karierę. Numer "2" z którym przez lata występowała został oficjalnie zastrzeżony przez wówczas funkcjonujący Impel Wrocław z którym siatkarka zdobyła wicemistrzostwo Polski (2014).
Jeszcze w trakcie kariery sportowej Mroczkowska udzielała się w wielu społecznych inicjatywach, wychodząc również poza schemat ograniczenia zawodowego grania na wysokim poziomie tylko do treningów i meczów. Siatkarka propagowała m.in. dietę wegetariańską, którą wprowadziła w trakcie kariery. Obecnie jest to coś naturalnego w świecie sportu, ale nieco inaczej wyglądały realia pierwszej dekady XXI wieku.
Mroczkowska zwiedzała również świat, angażując się w pomoc organizacjom takim jak Amnesty International. W rozmowie z naTemat.pl opowiedziała o swoim zaangażowaniu w pomoc uchodźcom uciekającym przed wojną w Ukrainie. Była siatkarka wyruszyła z Wrocławia, żeby prawie tydzień być na miejscu i wspierać ludzi przekraczających granicę.
W jakiej sytuacji dowiedziałaś się o wybuchu wojny w Ukrainie?
Pierwsze sygnały pojawiły się akurat, jak byłam w Tatrach. Byliśmy w schronisku, niewiele kontaktu ze światem, ale wystarczająco, żeby się dowiedzieć. Wróciliśmy do swoich domów i przyszło zaskoczenie, nagły telefon od brata. Powiedział, że właśnie wraca z granicy polsko-ukraińskiej. Wtedy już wiedziałam, że sprawa jest naprawdę poważna.
Po co konkretnie tam pojechał?
Po rodzinę znajomej Ukrainki, która na co dzień pracuje we Wrocławiu. Zabrał ich i ją samą, którzy już pierwszego bądź drugiego dnia rosyjskiej inwazji ewakuowali się bodajże z Iwano-Frankowska. Brat był mocno przejęty sytuacją, już wtedy na granicy gromadziła się spora grupa kobiet z dziećmi.
A kiedy ty dołączyłaś do pomocy?
Niedługo później. Dołączyłam do grupy na Facebooku "Pomoc dla Ukrainy - PKP Wrocław". Jest na niej organizowane bezpośrednie wsparcie, w głównej mierze tematyka kręci się wokół dworca, gdzie we Wrocławiu uchodźców z Ukrainy ciągle przybywa.
Pojawiła się informacja, że będzie potrzebna pomoc przy tworzeniu punktu humanitarnego po ukraińskiej stronie granicy. Później pojawił się konkret, wpis opublikowano rano, a już wieczorem był organizowany wyjazd. Nie zastanawiałam się długo, spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i pojechałam na miejsce zbiórki we Wrocławiu. Zebraliśmy się w jednego pełnego rzeczy busa i dwa osobowe auta. Zajechaliśmy na miejsce nad ranem, konkretnie do Medyki.
Jakie były pierwsze wrażenia na miejscu?
Nasz pierwszy punkt to była "szkoła" czyli sala gimnastyczna, gdzie rozłożone są miejsca do odpoczynku dla uchodźców, przespania się. Duża przestrzeń i sporo łóżek.
W Medyce charakterystyczna jest też Biedronka, zazwyczaj zatłoczona, a obecnie kolejny tymczasowy punkt do nabrania sił. Bo jest tam ciepło i dużo miejsca. Z zewnątrz wyglądała, jakby już sporo przeszła.
Generalnie, choć o świcie nie było wiele osób, atmosfera była przygnębiająca. Widać było ludzi, którzy stali po prostu z tym, co zdołali spakować, co było akurat pod ręką. Wyszli z domu, wyjechali, zostawiając za sobą wszystko.
Przejście na stronę ukraińską nie było czasowym utrapieniem?
Nie, straż graniczna zadziałała dosyć szybko. Centrum Pomocy Humanitarnej powstawało właściwie na naszych oczach. Byliśmy gotowi do wsparcia, mając siedzibę tuż przy kolejce pieszej i samochodowej. Ludzie czekali na przejście na polską stronę i mieli nas pod ręką.
Co ciekawe, byliśmy po całonocnej podróży z Wrocławia, ale w zasadzie nikt się nie położył nawet na chwilę snu. Od razu wzięliśmy się do roboty, to była naturalna reakcja każdej i każdego. Rozdawanie herbaty, rozkładanie namiotów... Tak właściwie "zmiana" kończyła się około 2-3 w nocy. Kładłam się spać na trochę i od rana ponownie byliśmy gotowi. Ludzie tam przecież ciągle byli, czekając na swoją kolej. Straż przyjęła system wpuszczania grupami, dlatego trzeba było pilnować kolejności, bo inaczej wiele godzin poszłoby na marne.
Działaliśmy w specjalnie ustawionym namiocie, który nazywaliśmy "poczekalnią". Trafiało do nas dużo przemarzniętych osób, zwłaszcza wieczorem i w nocy. Na miejscu faktycznie było chłodno, dużo zimniej niż we Wrocławiu, co jednak nie jest zaskoczeniem.
Był też namiot spełniający funkcję kuchni, gdzie można było coś przygotować i dostać. Do tego zapasowa "poczekalnia", kiedy pojawiało się bardzo dużo ludzi. Funkcjonowało również osobne ambulatorium. Było też miejsce dla matek z malutkimi dziećmi.
Za nasze miejsce do spania służyło za to pomieszczenie w hotelu, który był w trakcie remontu, ale z wiadomych względów prace w nim przerwano. Do dyspozycji była podłoga, ale ważne było, że mieliśmy ciepły kąt na kilka godzin snu.
Jakbyś opisała ludzi, którzy się u was pojawiali?
Ci ludzie byli przede wszystkim bardzo zmęczeni. Starałam się być obok, ale nie przeszkadzać, po prostu dopytać, czy czegoś potrzebują. Spotkałam się z dużą życzliwością i wdzięcznością od Ukraińców. Oni dobrze wiedzą, że ogrom wsparcia otrzymują od Polski, to się czuje na każdym kroku.
Zabawna też była komunikacja, bo ja mówiłam po polsku lub angielsku, a osoby, które się u nas pojawiały, najczęściej używały ukraińskiego. Ja takowego nie znam i trzeba się było dogadywać gestami. Co ciekawe, wychodziło to mimo wszystko bardzo dobrze. Dodatkowo na miejscu były też osoby z lokalnej społeczności. Jeśli sytuacja tego wymagała, wspierały organizacyjnie również na poziomie tłumaczenia. To naprawdę ogrom pracy wykonanej przez wolontariuszy, inicjatyw oddolnych. Wszyscy się wspieraliśmy, żeby pomóc Ukrainie.
Wspominasz szczególnie jakieś ludzkie historie?
Była taka pani, która uciekała w pojedynkę, miała około 60 lat. Przyszła do naszego namiotu i było jej słabo, najprawdopodobniej miała problemy z sercem, poprosiła o wodę, połknęła tabletkę. Spędziła kilka godzin, odpoczywając u nas, leżąc. Dopytywała jednak co jakiś czas, czy ona naprawdę może tu zostać na kilka godzin. Uspokajałam, że tak, jesteśmy tu dla takich osób jak ona.
Miała cały swój dobytek w jednej torbie, a w drugiej kota. Bardzo spokojnego, spoglądającego na cały świat siedząc u boku swojej pani. Mniej więcej co godzinę starałam się do nich podchodzić. Dałam jej coś do jedzenia, zrobiłam herbaty. Widać było, że jest mocno przejęta. Z tego, co się zorientowałam, jechała do znajomych w Bytomiu. Powiedziała, że była kiedyś śpiewaczką operową.
W podziękowaniu za wszystko dała mi czekoladę. Zabrałam tę tabliczkę ze sobą do Wrocławia i jest w domu, tak sentymentalnie.
Pamiętam też rodzinę z Kijowa. Dwie kobiety, trójka dzieci, kot za pazuchą. Jedno z dzieci było mocno zmarznięte, dlatego dobrze, że szybko znalazło u nas schronienie i ciepło.
Kobiety zastanawiały się, czy przechodzić na stronę polską i co dalej będzie, bo nie miały się u kogo zatrzymać. Nie znały też przepisów, czy będą mogły wrócić w miarę szybko do Ukrainy, o ile wojna się skończy. Takie rozmyślania o najbliższej przyszłości, życiu, o drugiej w nocy... Tuż przed granicą obcego kraju, w którym wcześniej człowiek nie funkcjonował. To były, są i będą trudne decyzje, o których człowiek, który nie doświadczył wojny, nie ma pojęcia.
Ostatecznie zdecydowały się przejść na polską stronę.
Ważna jest też przemyślana pomoc. Byłam na miejscu pięć dni i najbardziej potrzebne były nam wybrane rzeczy. Kubeczki, herbata, słodycze, ciastka, termosy, czajniki, koce, karimaty, paliwo do nagrzewnic, leki, środki higieniczne. Zapakowane auta z zaopatrzeniem ze zbiórek przyjeżdżały i wyjeżdżały właściwie bez przerwy. W momencie naszego przyjazdu magazyn był pełny, a po 1,5 dnia już niczego nie było. Potrzeb nadal jest mnóstwo, ale róbmy to z głową.
Zwiedziłaś sporo świata, widząc kraje odczuwające efekty działań militarnych. Czy do twojej wyprawy na granicę polsko-ukraińską da się to jakkolwiek porównać?
Rzeczywiście byłam w miejscach, w których wcześniej były wojny. Pamiętam wizytę w Rwandzie akurat w roku, w którym wypadała 25 rocznica ludobójstwa. Byłam również w Kambodży, Birmie. Odwiedziłam też Nepal, gdzie mogłam być w obozie dla tybetańskich uchodźców. Pomagałam też Amnesty International przy akcjach związanych z Syrią...
Sytuacja z Ukrainą to jednak jest coś zupełnie innego. Ta wojna dzieje się koło nas, widzisz ludzi, którzy po prostu muszą uciekać, żeby przeżyć. To dużo głębsze przeżycie, dotyka cię ta sprawa osobiście. Przynajmniej ja odczuwałam i nadal odczuwam to właśnie w taki sposób.
Jeszcze trzy tygodnie temu w życiu bym nie powiedziała, że wybuchnie wojna. Dzisiaj nic nie jest tak do końca pewne, łącznie z naszym bezpieczeństwem, jako państwa.
Na granicę dotarłaś w zorganizowanym wyjeździe. A jak wróciłaś do Wrocławia?
Udało mi się kupić bilet na pociąg z Przemyśla. Kupowałam przez internet, właściwie od początku nie było już żadnych wolnych miejsc w drugiej klasie. Jedynym rozwiązaniem było kupno miejscówki w pierwszej. Poszczęściło mi się, że wsiadłam do tego pociągu. Widziałam, że mnóstwo ludzi stało w przedziałach.
Ogólnie na dworcu w Przemyślu tłok był ogromny. Tam też jest mała przestrzeń, a przy dużym obłożeniu trudno się dziwić, że takie są realia na miejscu. Dodatkowo funkcjonują tam punkty z jedzeniem. Są też grupki uchodźców, którzy chcieliby choć chwilę odpocząć i robią to właśnie tam, na dworcu.
Niedaleko dworca jest też dawne Tesco. W pustej hali stoją rozłożone łóżka, ludzie spali nawet w mniejszych galeryjkach wewnątrz. Niektóre były przeznaczone na punkty z jedzeniem, jakoś miejscowi musieli sobie radzić. Ale generalnie wszędzie gdzie tylko się dało, była udzielana pomoc.
Na parkingu było mnóstwo samochodów. Dookoła biegający dziennikarze, fotografowie... To po prostu trzeba zobaczyć na miejscu.
Jesteś już kilka dni we Wrocławiu. Jakie myśli krążą w głowie?
Jasne jest, że będzie potrzebna pomoc długoterminowa. Energia wolontariuszy w pewnym momencie trochę wygaśnie. Ludzie będą potrzebowali wrócić choć na chwilę do swoich spraw. Wtedy pojawi się pytanie, co dalej?
Wracając do spokojnego miasta, docenia się proste rzeczy. Cieszyłam się, że mogę wrócić do domu. A w nim mam ciepłą wodę, mogę coś zjeść w spokoju. A później wyjść na spokojny spacer, czy pojechać do swojej rodziny.
Tak samo jest z ludźmi z Ukrainy. Oni też chcieliby wrócić do domu, wielokrotnie o tym wspominali. To nie był jednak moment na to, żeby dopytywać. Po prostu słuchanie i ludzkie ciepło, nic więcej nie było potrzebne.
Mam też przed oczami takie obrazki, kiedy mężczyźni przywozili swoje żony i dzieci na granicę. Zostawali z nami kilka godzin, pomagali na miejscu, aż wreszcie przychodził moment rozstania. Ci faceci dobrze wiedzieli, że z jednej strony rodzina jest bezpieczna, ale z drugiej, oni wracają tam, skąd przyjechali, walczyć za ojczyznę.
To naprawdę były trudne chwile.
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut