
Młoda wokalistka o charakterystycznej barwie głosu, znana z zespołu The Dumplings, z którym w 2015 roku otrzymała Fryderyka w kategorii Fonograficzny Debiut Roku. Autorka tekstów i muzyki, a także, jak się okazuje, zdolna aktorka. Na dużym ekranie debiutowała u boku Tomasza Włosoka w filmie Tomasza Habowskiego "Piosenki o miłości", który okazał się największym przebojem 46. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Justyna Święs wykreowała postać Alicji, która łączy nieprzeciętny talent z równie silnym brakiem wiary w siebie. W rozmowie z naTemat.pl artystka opowiedziała o swojej przygodzie z kinem, pasji do muzyki, książek i o tym, co łączy ją z bohaterką "Piosenek o miłości".
Klaudia Szarowska: Cóż, normalnie zaczęłabym od słów: witam zdolną wokalistkę, ale po tym, co widziałam ostatnio w kinie, chyba muszę powiedzieć - witam zdolną aktorkę!
Justyna Święs: Oj nie! W dalszym ciągu uważam, że nie jestem aktorką. Myślę, że to miano trzeba przyznać osobom, które mają jeszcze większe doświadczenie w tym zawodzie.
Jak się czułaś w swojej roli?
Bardzo dobrze, bo przestrzeń na planie zdjęciowym była bardzo swobodna i pozwalała wczuć się w tę sytuację. Starałam się, żeby to, co robiłam, nie było odgrywane, a naturalne. Faktycznie, były sceny trudne, nad którymi trzeba było popracować, zagrać je i to było dla mnie wyzwanie. Wcześniej jednak – przed planem zdjęciowym – uczestniczyłam w zajęciach aktorskich, gdzie wypracowywałam te najtrudniejsze dla mnie sceny. Ogólnie była to bardzo przyjemna praca, ale niełatwa.
Ale chyba też bardzo efektywna, bo od razu zgarnęliście nagrodę na 46. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni!
Tak! To było szokujące!
Ile Justyny jest w granej przez ciebie Alicji?
Nic! Nas łączą jedynie wspólnym głosem wyśpiewane piosenki.
Jesteś nieśmiała?
Jestem, ale w zupełnie inny sposób niż postać Alicji. Moja nieśmiałość jest uwarunkowana zupełnie czymś innym - są różne "nieśmiałości". Dlatego zupełnie oddzielam siebie od granej przeze mnie postaci.
Jak czułaś się na planie w towarzystwie Tomasza Włosoka?
Bardzo dobrze mi się z nim grało. Jest świetnym, profesjonalnym aktorem i dawał mi dużą przestrzeń do tego, żebym mogła sobie spokojnie, powoli pracować, wiele się nauczyć, no i odnaleźć w tych wszystkich sytuacjach.
Czy zagranie w filmie było na twojej liście marzeń?
Nie, nie było to moje marzenie. Mam rodziców aktorów i od dziecka obserwuję, czym jest aktorstwo, i zdecydowanie wyleczyłam się z tego, żeby być aktorką. Celowo poszłam w kierunku muzyki.
W ogóle dojście do planu zdjęciowego "Piosenek o miłości" było długie. Z Tomkiem Habowskim znałam się wcześniej i kiedy w jego głowie powstawał plan na scenariusz, spotykaliśmy się na kawy, wiele rozmawialiśmy, wymienialiśmy książkami i gdzieś tam przy okazji, on rzucił mi "luźną" propozycję. Nie było wtedy jeszcze ani budżetu, ani planów, tylko pomysły na scenki. Dlatego więc, że szło to tak powoli, miałam czas, aby oswoić się z tą myślą.
A jak oceniłabyś świat przedstawiony w filmie?
W filmie pokazany jest określony świat, mainstreamowo-celebrycki, a tak naprawdę przemysł muzyczny ma wiele różnych stron. Przestrzeń, w którą chciałaby iść moja bohaterka, a ta, w którą chciał iść grany przez Tomka Włosoka Robert, są od siebie dalekie. Alicja to dziewczyna, która wolała tworzyć muzykę dla siebie, dla swojej przyjemności i zdecydowanie jest mi bliżej do jej poglądu na świat. Z kolei to, co w filmie prezentowała wytwórnia, było wstrząsające i aż ciężko było mi na to patrzeć.
Czy historia the Dumplings mogłaby być jakkolwiek tożsama z tym, co zostało przedstawione w "Piosenkach o miłości", jeśli chodzi o współpracę dwójki muzyków?
Nam się pracowało bardzo dobrze, nasze początki sięgają czasów, kiedy oboje jeszcze mieszkaliśmy w Zabrzu i mieliśmy duży komfort pracy. Nigdy nie pojawiały się u nas takie sytuacje, jak w tym filmie, a gdyby się pojawiły, to oboje odwrócilibyśmy się na pięcie i powiedzieli, że chyba żartują. Kroczyliśmy własną ścieżką i nikt nam nie dyktował, co mamy robić.
Co dzieje się z the Dumplings, planujecie powrót do koncertowania?
Nie ma my póki co planów, ja obecnie pracuję nad solową płytą, Kuba też teraz działa ze swoimi rzeczami.
A wracając do filmu - trzeba przyznać, że zakończenie jest dosyć zaskakujące...
Tak, jest zaskakujące, ale jednocześnie optymistyczne. Daje oddech widzowi. Otwarte zakończenia i zostawianie odbiorcom przestrzeni na własną wyobraźnię jest bardzo ważne.
Chyba w swoich utworach też stosujesz tę zasadę, prawda?
- Oj, tak, zdecydowanie. Sama mam tak, że gdy słucham, oglądam, czytam - chcę mieć miejsce na to, żebym mogła się zastanowić, a nie że autor mi wszystko podaje na talerzu i tłumaczy tak, jakbym była głupia.
Lubię, gdy jest dużo niedopowiedzianej przestrzeni na to, by odbiorca mógł wkładać pod utwory swoje historie - bo jak tego nie ma, to nie jest to, moim zdaniem, zdatne do "odbierania".
Śpiewasz wyłącznie swoje teksty, prawda?
Nie wyobrażam sobie śpiewać tekstów napisanych przez kogoś, nie udźwignęłabym tego. Niektórzy mają na celu zaśpiewać ładnie piosenkę i zagrać trasę, ja jednak wymagam od sztuki czegoś więcej. Traktuję to jak rzemiosło, ale też coś metafizycznego, coś przy czym można odpłynąć.
Czym się zatem inspirujesz?
Otaczającym światem, przyrodą i literaturą. Literatura to od dzieciństwa dla mnie drugi świat, w który sobie wchodzę. Postaci z książek pojawiają się w moim życiu tak, jakby były realistyczne.
Jeśli chodzi o książki i filmy, którymi się inspirowałaś w dzieciństwie, to można by pokusić się o stwierdzenie, że byłaś taką "małą dorosłą"?
Niestety tak. Mówię niestety, bo zabrakło mi przedłużonej dziecięcości. Dopiero dzisiaj wiem, że na pewne rzeczy było wówczas za wcześnie.
Ile w takim razie dzisiaj jest dziecka w Justynie?
Z wiekiem zdecydowanie coraz więcej, ta proporcja się odwróciła. (śmiech)
Czy rodzice "popychali" cię w stronę sztuki?
Oj nie, nigdy! Wręcz powiedziałabym, że mnie odwodzili od tego. Mówili, że to jest bardzo ciężkie! Więc kombinowałam - może by tu zostać archeologiem, oceanografem, może medycyna, no i stanęło na śpiewaniu.
A jeżeli chodzi o twórczość - czy uważasz, że polskie teksty mogą się sprzedać za granicą?
Zdecydowanie! Sami z Kubą kiedyś tego doświadczyliśmy, gdy graliśmy koncert na festiwalu w Austin. Mieliśmy wtedy zagwozdkę, jaki repertuar wybrać. Okazało się jednak, że piosenki po polsku zostały najlepiej przyjęte przez publiczność. Po koncercie podchodzili do nas ludzie i mówili, że szkoda, że nie zagraliśmy całego koncertu po polsku...
Uważam, że istnieje takie mylne założenie, że żeby robić muzykę na międzynarodową skalę, to trzeba tworzyć po angielsku. Nie zgodzę się z tym - czego świetnym dowodem jest muzyka islandzka czy japońska. Wydaje mi się, że języki są ciekawe dla ludzi i nie trzeba wszędzie wciskać angielskiego.
A czy nie uważasz, że polscy artyści, którzy zaczynali od angielskich tekstów, robili to, bo po angielsku jest po prostu łatwiej pisać o emocjach, przeżyciach i w ogóle wszystko brzmi jakoś "bardziej"?
Oj tak, ja sama tak zaczynałam. Bo tak, jak powiedziałaś, po angielsku jest łatwiej i wszystko się jakoś bardziej klei. Pisanie po polsku wymaga większej pracy z językiem, ze słowem. No i też po polsku mamy silniejsze powiązania z językiem, niezależnie od tego, jak dobrze znamy angielski.
Czy po świetnym debiucie planujesz teraz głębiej wejść w aktorstwo?
Obecnie pracuję nad solową płytą, ale nie zamykam się na żadne perspektywy.
