To była wyjątkowo dziwna oscarowa ceremonia. Przewidywalna, na siłę pospieszana, krindżowa, nieśmieszna, próbująca być cool. Wszystkie starania producentów jednak diabli wzięli, gdy Will Smith wpadł na scenę i uderzył Chrisa Rocka, a następnie go zwyzywał. Po tym skandalicznym (desperacko wybielanym i wypieranym) momencie nikt już nie pamiętał o kinie. A przecież ono powinno być tutaj najważniejsze.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Tegoroczne święto kina zdominowały dwie rzeczy: inkluzywność i bijatyka.
Ta pierwsza to rzecz dobra. Oscary 2022 przejdą do historii jako wyjątkowo zróżnicowane: Oscar dla osadzonego w kulturze kolumbijskiej "Naszego magicznego Encanto", nagroda dla Ariany DeBose, która należy do społeczności LGBT, trzy Oscary dla "CODY" o rodzinie głuchoniemych. Jeśli kino ma robić jakąkolwiek różnicę, to idzie w dobrą stronę.
Tyle że pozostaje pytanie: czy filmy powinno nagradzać się za poruszane przez nie ważne społecznie tematy, czy za ich walory artystyczne? "CODA" to film uroczy, ciepły, poruszający, świetnie zagrany i niezwykłe ważny – nie pokazuje osób niesłyszących jako bezbronne ofiary, ale jako normalnych ludzi: ze swoimi wadami, zaletami, lękami, pragnieniami (także tymi seksualnymi). To bardzo dobry tytuł, ale czy zasługujący na Oscara? A może nagrodzono głównie fakt, że "CODA" opowiada o mniejszości?
Podczas gdy seans "CODY" to bez wątpienia miłe, wzruszające i mądre doświadczenie, to jednak w tym rok ten niepozorny film wygrał ze znakomitymi tytułami: wizualnie wizjonerską "Diuną", niepokojącymi i przewrotnymi "Psimi pazurami", które stawiają na głowie gatunek filmowy, jakim jest western, czy "Belfastem", który pokazuje konflikt w Irlandii Północnej od zupełnie inne strony: z perspektywy dziecka.
"CODA" to oscarowy Kopciuszek, który w ostatniej chwili zdążył na bal – w czołówce prognoz bukmacherów uplasował się w ostatniej chwili – i zdobył księcia. A takie historie uwielbiamy. Niezależnie od tego, czy faktycznie był to najlepszy film roku (lepszy od "Diuny" czy "Psich pazurów"), to z całą pewnością można powiedzieć, że będzie to jeden z ulubionych zwycięzców widzów w oscarowej historii. A może właśnie o to tutaj chodzi?
Ale była też bijatyka. Kiedy Will Smith uderzył Chrisa Rocka, gdy ten zażartował z włosów jego żony, stało się jasne, że kino zeszło już na drugi plan. Amerykańskie redakcje internetowe dosłownie stanęły w miejscu. Kolejnych zwycięzców pisano z opóźnieniem, bo wszyscy skupili się tylko na przeklinającym aktorze, który niedługo później zdobył Oscara za najlepszą rolę pierwszoplanową. Media społecznościowe zalały memy, o filmach zapomniano.
To wielka klęska tej gali. Gali, która — powiedzmy to sobie wprost — nie należała do najbardziej udanych. Były krindżowe i seksistowskie żarty, przerywanie zwycięzcom, nieśmieszny monolog prowadzących, nudne i przewidywalne przemowy. Owszem były i momenty dobre, jak występy muzyczne, hołd dla zmarłych ludzi kina czy reakcja widowni na zwycięstwo niesłyszącego Troya Kotsura. Jednak ogólnie oscarowa ceremonia stanęła pod znakiem nudy i... bycia cool na siłę.
Kiedyś gala rozdania Oscarów była pompatycznym, elitarnym widowiskiem. Za długim i momentami nudnawym, ale prestiżowym i przyciągającym hollywoodzkim blichtrem. Za tymi czasami paradoksalnie można zatęsknić, bo miało w sobie magię i swój specyficzny urok. Dzisiaj producenci tak bardzo skupiają się na przyciąganiu oglądalności, że odeszli od wielkiego widowiska, a poszli w żenadę i wymuszone, boomerskie żarty.
Ta żenada wybiła ponad skalę, gdy wydarzył się TEN moment z Willem Smithem (którego nikt nie wyjaśnił i za który aktor nie poniósł konsekwencji). Jednak najgorszy był fakt, że kino odeszło w cień. Nikt nie będzie pamiętał o Oscarze dla Jane Campion czy Jessiki Chastain. Nikt nie będzie opłakiwał małej ilości Oscarów dla "Psich pazurów". Wszyscy będą pamiętali jedynie plaskacza.