Staniki mogą być używane. Byleby kształt trzymały, odbarwione nie były. Wiadomo, że nikt nie chce nosić cudzej bielizny, ale co poradzić? Wolontariusze wiedzą, że uchodźczynie często marzą o tuszu do rzęs, że podobają im się kolorowe bluzki. Ukrainkom trudno jest prosić, często się za to wzruszają. Niekiedy wystarczy paczka cukru. Przed Centrum Pomocy Puławska 20 co dnia ustawia się długa kolejka - na 4, a czasem i 5 godzin stania.
"Gryczku" to jedno z pierwszych słów, które poznają wolontariusze na Puławskiej. Na początku się dziwili. Kaszę gryczaną wielu Ukraińców je na śniadanie - przeważnie z mlekiem i na ciepło. A jak nie na śniadanie, to na obiad. Słowem: produkt pierwszej potrzeby.
O inne rzeczy uchodźcy nie mają już takiej śmiałości prosić - trudno robić zakupy w sklepie, w którym się nie płaci, jeśli nigdy nie korzystało się z tego typu pomocy.
Dlatego często to wolontariusze przejmują stery. Pakują do papierowych toreb konserwy, ryż, szampony, makaron, pasty do zębów i proszki do prania. Wystarczy pokiwać głową. Tyle że ta niespodziewana hojność też bywa trudna.
- Zdarzają się panie, które wzruszają się, bo dostały kilo cukru i mydło. XXI wiek, a dla kogoś to cenne dary. Strasznie mnie to rusza, ale na co tu moje łzy? - mówi Ilona, jedna z wolontariuszek.
Nie boi się pracy fizycznej, ale po pierwszym dniu miała takie zakwasy, że ledwo wstała z łóżka. Praca na "spożywczaku", gdzie trafia też chemia gospodarcza i kosmetyki do lekkich nie należy.
Miejsca jest mało, więc nieustannie trzeba robić porządki - jedna zgrzewka schodzi, ale zaraz pojawia się kolejna - wystarczy, że napiszą w mediach społecznościowych, że skończył się olej, a za pół godziny przyjeżdża kilkadziesiąt butelek. Często nie wiadomo nawet od kogo.
W "spożywczaku" przez kilka godzin non stop kucasz, klękasz, schylasz się, podnosisz pudła na różne wysokości. Pełnoprawny trening, tyle że dłuższy.
Centrum Pomocy Puławska 20 miało wyglądać zupełnie inaczej. Pomysł na free shop pojawił się spontanicznie na facebookowej grupie mieszkańców Mokotowa.
Jeszcze 4 lata temu pod tym adresem działał lumpeks. Przed witrynami rozkładali się handlarze warzyw i kwiaciarki. Potem lokal przeszedł w ręce miasta, które ogłosiło przetarg.
Wygrali Maciej Sawicki i Beata Sowińska - mieli właśnie zabierać się za tworzenie tu siedziby Fundacji Rozwoju Kinematografii, gdy w Ukrainie wybuchła wojna. Uznali, że na razie ważniejsze jest wsparcie uchodźców. Napisali na grupie, że chcieliby stworzyć w lokalu centrum pomocy i że zapraszają sąsiadów.
- Skrzyknęliśmy się w kilka osób i zaczęliśmy kombinować, jak powinno funkcjonować to miejsce. Wiedzieliśmy, że chcemy, aby uchodźcy mogli przychodzić tu po ubrania - przejrzane, uprane, bez dziur i plam. Na początku wyobrażaliśmy to sobie jednak zupełnie inaczej - mieliśmy zrobić remont, załatwić regały i profesjonalne wieszaki, ale szybko okazało się, że nie ma na to czasu - opowiada dziennikarka i pisarka Karolina Sulej.
Tuż po ogłoszeniu działalności przyjechał transport z Madrytu, ze zbiórki diaspory hiszpańskiej. Do tego ciężarówka od wolontariuszy z Centralnego, gdzie mnóstwo osób przynosiło ubrania, których nie było, ani gdzie trzymać, ani jak wyeksponować.
No i umówmy się - kobiety przyjeżdżające do Warszawy po kilku dniach wykańczającej podróży z dziećmi, przeważnie nie miały głowy do szukania ubrań.
Od początku było wiadomo, że ciuchy to za mało. Bo i co powiedzieć dziewczynie, która musiała zostawić wózek dla kilkumiesięcznego dziecka przed wejściem do autobusu jadącego na granicę? Albo osobie, która nie ma za co kupić jedzenia, bo ma tylko gotówkę, a w kantorze usłyszała, że hrywien na razie nie przyjmują.
Na Puławską trafia dziś mydło i powiodło. Są rakiety tenisowe, flamastry, wieża z głośnikami, wanienki dla dzieci. Najczęściej ludzie przynoszą jednak ubrania. I tu akurat Centrum Pomocy Puławska 20 trzyma się pierwotnych założeń. Wstępną selekcję robią koordynatorzy strefy odzieżowej: Majka, Brunon i Karolina - nie wezmą nic, czego aktualnie nie brakuje - nie mają wystarczająco dużo miejsca.
Ludzie przynoszą swetry, ciepłe kurtki, futra, a uchodźcy już ich nie potrzebują. Większość z nich uciekała jeszcze zimą, często myśleli, że jadą na chwilę. Nikt nie brał ze sobą lżejszych butów, tiszertów, okryć na wiosnę.
Zdarza się, że ktoś przychodzi oddać pięć worków ubrań, z których do “sklepu” idzie zaledwie kilka ciuchów. Większość osób to rozumie, choć zdarzało się, że torby lądowały na chodniku przed budynkiem, bo hojnym darczyńcom nie chciało się zabierać ich z powrotem.
Trafiają się rzeczy droższych marek jak Massimo Dutti czy Levi's, ale zdecydowanie częściej można natknąć się na ubrania śmierdzące zawilgotniałą piwnicą. W jednej z paczek były nawet zużyte pieluchy.
Po wstępnej selekcji, ubrania trafiają do wolontariuszy, którzy dokładnie je oglądają i sprawdzają, czy są w na tyle dobrej kondycji, że nadają się do oddania.
Karolina Sulej: To kwestia szacunku do osób, które do nas przychodzą. Dla nich to wszystko jest ekstremalnie trudne - niepokój o bliskich, o przyszłość, o swój kraj, a do tego nowe środowisko, nowy język. Nikt nie chciałby chodzić w koszulce odbarwionej pod pachami albo w spodniach przetartych w kroku.
Temat jest szczególnie bliski Karolinie - dwa lata temu wyszła jej książka "Rzeczy osobiste" o znaczeniu ubrań w obozach koncentracyjnych. Funkcjonowaniem mody w czasach II wojny światowej interesowała się od lat.
W Polsce wciąż nie przywykliśmy do tego typu opowieści z czasów okupacji, ale kobiety, które ją przeżyły, wciąż pamiętają swoje ówczesne sukienki. Możliwość dbania o wygląd w czasie wojny dawała namiastkę normalności. Nie inaczej jest w przypadku kobiet uciekających z Ukrainy.
- Ukrainki od czerni wolą kolory, podobają im się sukienki w kwiaty, choć na razie wybierają praktyczniejsze stroje. Jeśli wojna się przedłuży, będą potrzebne też ciuchy innego rodzaju - marynarki, koszule, buty na obcasie - mówi Karolina.
Tygrys z Puławskiej 20
Brunon ma 22 lata, ale nie jest to pierwsza z lokalnych inicjatyw, w których bierze udział. Na Puławskiej często wskakuje w kostium jednorożca albo tygrysa i bawi się z dziećmi - rozdaje słodycze, ośmiela do wybrania zabawki czy kolorowanki z półki. Z dziećmi jest często łatwiej niż z dorosłymi, bo i szybko się ośmielają. Sześciolatek od razu podejdzie i zapyta, czy są może zeszyty dla chłopaków, bo nie lubi różowego.
Poza byciem znakomitym tygrysem, Brunon zna się też na materiałach. Rzuca okiem, przeciąga ręką i wie - poliester, bawełna czy wiskoza. Dobrze, jeśli tkanina jest z dodatkiem stretchu - na razie Ukrainkom, które przyjechały do Polski, zależy głównie na wygodzie.
Dziś na jednorożca nie ma czasu. Złamał się jeden z wieszaków na ciuchy, więc Brunon przed zmianą na Puławskiej załatwiał nowy. Zawsze zwraca uwagę na nastolatków. Chyba dlatego, że nie ma nawet 25 lat i pamięta, jak ważne było dla niego, co ma na sobie, gdy chodził do liceum. Ostatnio zakumplował się z 16-latkiem, który przychodził codziennie, żeby znaleźć lżejszą kurtkę.
- Wtedy nie mieliśmy jeszcze prawie w ogóle ubrań męskich. Danił przyjechał w grubej puchówce, zrobiło się 15 stopni, a do wyboru była kamizelka na ryby i polary XXL. Obiecałem, że będę się rozglądał. Przyszedł nazajutrz, ale znów nic nie było.
Danił spakował się z dziewczyną w jeden plecak. Do Polski uciekli z jego mamą i trójką młodszego rodzeństwa. W Ukrainie liceum kończy się wcześnie - jego dziewczyna studiowała medycynę, a on pracował w warsztacie samochodowym.
Dopiero po kilku dniach Brunon dowiedział się, że Danił nie ma nie tylko kurtki, ale i nieocieplanych butów. No i że maluje - paradoksalnie farby znalazły się szybko.
- Zaprosił mnie do domu i dopytywał, co zjem na obiad. Nie chciałam robić problemu, ale okazało się, że i jego mama naciska. Potem wziąłem Daniła i jego dziewczynę na miasto. Zamówili colę i powiedzieli, że od trzech tygodni marzyli o jej wypiciu, ale sądzili, że to nie na miejscu - nie chcieli wydawać na zachcianki.
Jedyna prośba Daniła: praca. Czuje się odpowiedzialny za mamę, swoją dziewczynę i rodzeństwo. Powiedział, że może robić cokolwiek, byleby pracować.
Szukam po zakładach mechaniki samochodowej, żeby nie musiał rozdawać ulotek na czarno, ale jest ciężko. Danił mówi po angielsku, ale panowie w zakładach już niekoniecznie. Do tego jest niepełnoletni.
Wśród wolontariuszy jest i Albina. Stoi na bramce. To funkcja zarezerwowana dla osób mówiących po ukraińsku - tłumaczy się wchodzącym co i jak, prosi o dokumenty. Na razie z pomocy na Puławskiej 20 mogą korzystać osoby, które przekroczyły granicę po 24 lutego. Mimo to, funkcjonowanie Centrum opiera się na zaufaniu.
Jeśli ktoś mówi, że potrzebuje pieluch też dla koleżanki, dostanie ich więcej. Nikt nikogo nie podejrzewa o oszustwo. I widać, że to się sprawdza - ludzie są solidarni, nie biorą więcej, niż rzeczywiście potrzebują. Najwyżej przyjdą nazajutrz i znów odstoją swoje.
- Mieliśmy dylemat, ile osób wpuszczać na raz. Wiadomo, że moglibyśmy zwiększyć przepustowość, a tym samym zmniejszyć kolejkę, ale chcieliśmy, żeby każda z osób, które do nas przychodzą, mogła na spokojnie przejrzeć ubrania i znaleźć rzeczy, których potrzebuje. Bez przepychania się, łapania w panice tego, co jest w pobliżu - mówi Karolina Sulej.
Polka ze Lwowa
Przed pierwszą wojną światową rodzina Albiny przeprowadziła się z Włodawy na drugą stronę Bugu. Z czasem część krewnych przeniosła się do Lwowa. Gdy po II wojnie światowej zmieniły się granice, postanowili zostać w mieście.
Albina w domu mówiła po polsku, w szkole po rosyjsku, a ukraiński znała z podwórka. Skończyła architekturę na Politechnice Lwowskiej i tuż po dyplomie przeprowadziła się do Warszawy, gdzie mieszka ponad 20 lat. Kilka lat temu do kraju wróciła i jej mama. Obie wciąż mają przyjaciół i krewnych w Ukrainie.
- Codziennie do nich piszę, codziennie sprawdzam wiadomości. Pewnie, że mi to nie służy, ale muszę wiedzieć.
Albina ściągnęła do Polski kuzynkę z rodziną. Ostatnio widziały się, gdy były jeszcze dziewczynkami. W Łucku długo było bezpiecznie, tyle że kuzynka mieszkała między lotniskiem a fabryką silników - potencjalnymi punktami strategicznymi narażonymi na atak. Pomijając już, że od granicy ze sprzymierzoną z Rosją Białorusią z Łucka niedaleko.
Jej mąż od razu zaciągnął się do wojska. Dzwoni raz w tygodniu. Przy pierwszej rozmowie powiedział żonie, żeby uciekała z dziećmi z Ukrainy. Zabrała ze sobą najmłodszą córkę, ale 19-letni syn nie chciał o tym słyszeć. Został w Łucku.
Albina:
Wbrew temu, co sądzi część Polaków, Ukraińcy wcale nie chcą się tu osiedlać. Większość z nich marzy o powrocie do kraju, najszybciej jak to możliwe. To naród bardzo związany z ziemią. W Ukrainie wciąż popularne są działki - słyszałam już niejedną rozmowę na ten temat. Zaczyna się sezon i wiele osób zastanawia się, co już wzeszło, martwi się, że nikt nie podcina gałęzi. O tym, że mogą już nie mieć żadnej działki wolą na razie nie myśleć.
Albina jest konkretna i zadaniowa, ale za każdym razem rozwala ją widok ukraińskich staruszek. Stereotypowe “Babuszki” pamięta z dzieciństwa. Przychodzą w chustkach na głowie, w ubraniach z ubiegłego wieku i są zdezorientowane bardziej od innych.
Przyjeżdżają do Polski z dziećmi i wnukami, przeważnie nigdy nie były za granicą, od lat nie podróżowały dalej niż do najbliższego miasta obwodowego. Albina nie jest jedyną wolontariuszką związaną bezpośrednio z Ukrainą.
Swieta pochodzi z Żytomierza. Po liceum wyprowadziła się na studia do Kijowa, gdzie zrobiła doktorat z ekonomii. Miała dobrą pracę, własne mieszkanie, ale po wydarzeniach 2014 roku postanowiła wyjechać z kraju. Padło na Warszawę. Dziś mieszka na Mokotowie i prowadzi własną firmę.
Zorganizowanie na Puławskiej 20 lekcji polskiego dla Ukraińców było jej pomysłem. Zgłosiły się dwie dziewczyny, które pracują jako lektorki polskiego dla obcokrajowców - na razie są dwie grupy, które mają zajęcia dwa razy w tygodniu po 75 minut.
Tylko dla dorosłych - raz, że ofert dla dzieci jest w Warszawie sporo, a dwa, że dorosłych trudniej nauczyć się języka ze słuchu. Wieczorami wolontariusze sprzątają zaplecze, na którym segregowali wcześniej ciuchy. Tam odbywają się lekcje.
- Wiem, jak trudno jest w Polsce bez języka. Perspektywa czasowa końca wojny jest na tyle nieokreślona, że chciałabym, żeby ludzie, którzy tu przyjechali, mówili przynajmniej na poziomie komunikatywnym.
Po wybuchu wojny od razu ściągnęła do Polski swoich rodziców. Są po sześćdziesiątce, ale jeszcze pracowali zawodowo, mieli wygodne mieszkanie. Początkowo byli w tak złym stanie, że Swieta odłączyła internet w kawalerce, w której mieszkają teraz we troje. Udawała, że się zepsuł.
Zaangażowałam rodziców do pomocy - tata jest złotą rączką, pomagał nam na Puławskiej z hydrauliką i drobnymi naprawami. Z kolei mama gotuje pierogi i barszcz dla połowy Mokotowa. Moja sąsiadka zaczęła zapraszać rodziców na lody, na spacery z psem. Najpierw byli spięci, ale teraz cieszą się na te wyjścia. Trochę odżyli, ale nie wyobrażam sobie, co dzieje się z ludźmi, którzy nikogo tu nie mają i nie wiedzą, co ze sobą zrobić.
Swieta jest pewna, że Ukraina się nie podda i że w końcu wygrają tę wojnę.
- Najbardziej boję się, że Rosjanie doszczętnie zniszczą infrastrukturę budowaną przez ostatnie 20 lat. Martwię się, że wrócimy do lat 90. No i tego, że pieniądze na odbudowę przepadną. W Ukrainie korupcja wciąż jest problemem. Jeśli wojna będzie trwała, z kraju wyjadą kolejne osoby. Trudno żyć w zawieszeniu przez rok czy dwa - Ukraińcy rozjadą się po świecie i zaczną układać sobie życie od nowa. Teraz wszyscy chcą wracać, ale nie wiadomo, co będzie potem. Jak odbudować tak duży kraj, gdy się wyludni?
Gryczku i krem do oblicza
Na Puławskiej 20 pracuje też Ilona Felicjańska, niegdysiejsza wicemiss Polonia. Trafiła tu przypadkiem - przechodziła obok i weszła zapytać, co tu powstaje - mieszka na Mokotowie i wiedziała, że lokal stał od kilku lat pusty. A że dobrze odnajduje się w pomaganiu, od razu zgłosiła się na wolontariuszkę. Myślała, że z rosyjskiego, który zdawała na maturze, nic już nie pamięta, ale tutaj sporo sobie przypomniała.
Karolina śmieje się, że Ilona to królowa “spożywczaka”, ale Ilona stara się pilnować, żeby Ukrainki dostawały nie tylko tak podstawowe produkty, jak mąka i kasza, ale i kosmetyki. Bardzo często pada pytanie o “krem do oblicza”.
Ilona Felicjańska: Wiem, że ludzie krytykują dawanie uchodźczyniom rzeczy, które nie są “pierwszej potrzeby”. Ale kto to określa? Jeśli kobieta codziennie od 15 lat maluje usta, to jest to dla niej ważne. Każdy ma swoje drobne przyzwyczajenia i rutyny - z nich składa się w dużej mierze życie i dlatego mogą dać ludziom namiastkę normalności. Pamiętam elegancką panią po 40, która przyjechała z dziećmi. Widać było, że jest jej głupio prosić nawet o podstawowe produkty. Następnym razem trochę się ośmieliła i zapytała na migi, czy mamy może jakiś tusz do rzęs. Wtedy jeszcze nie dostawaliśmy kosmetyków kolorowych, więc poszłam po swoją kosmetyczkę i oddałam jej swój. Była przeszczęśliwa.
Karolinie Sulej marzy się, żeby Centrum Pomocy Puławska nawiązało współpracę z markami odzieżowymi, kosmetycznymi i bieliźniarskimi. Nie chodzi tu nawet o to, że milej otrzymać nowe ubranie, ale o aspekt praktyczny - w końcu ludziom skończą się ciuchy, które mogliby oddać. Tymczasem z Ukrainy wciąż przyjeżdżają kolejne osoby, choć nie jest ich tak dużo, jak na początku wojny.
Jeśli chodzi o kosmetyki dochodzi kwestia finansowa - mydło i krem do rąk kosztują kilka złotych. Tusz do rzęs czy krem do twarzy - kilkanaście, najtańszy podkład - około 20.
Prywatne osoby nie są w stanie zapewnić dużej ilości tego typu produktów. Na razie polskie marki kosmetyczne nie zawodzą - na Puławską przyjechały kosmetyki od Yope, Ireny Eris, Tołpy, AA, Bell, NYX-a.
Kosmetyki kolorowe załatwiała też Ewa, influencerka i vlogerka znana lepiej jako Red Lipstick Monster. Sama działa w wolontariacie, choć akurat na Dworcu Centralnym. Kolorówka rozchodzi się szybko - większość Ukrainek na co dzień się malowała, dbała o paznokcie, ale swoje kosmetyki zostawiły w domu.
Wciąż jest za to problem z bielizną, mimo pomocy marek skrzykniętych przez Katarzynę Kulpę ze Stanikomanii. Wolontariusze przyjmują tylko nowe majtki i rajstopy (tych ostatnich wiecznie brakuje). Biustonosze mogą być używane - o ile nie są zdefasonowane czy odbarwione. Nikt nie chciałby chodzić w używanej bieliźnie, ale co robić?
Centrum Pomocy Puławska 20 działa pro publico bono, ale prowadzi też zrzutkę na bieżące potrzeby i realizację kolejnych celów (jak stworzenie większej liczby grup nauki języka polskiego). Pomóc można pod tym adresem.
Chcesz podzielić się historią albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl