"Film balkonowy" zachwycił widzów. Nie dziwię się: to dokument o nikim i każdym jednocześnie
Alicja Cembrowska
04 maja 2022, 15:58·5 minut czytania
Publikacja artykułu: 04 maja 2022, 15:58
Paweł Łoziński wpadł na pomysł genialny. Prosty, a jednocześnie szalenie trudny. Usiadł na balkonie, wymierzył kamerę w chodnik i czekał. Na ludzi, którzy zechcą go na dosłownie kilka chwil wpuścić do swojego życia.
"Film balkonowy" to najnowszy film dokumentalny Pawła Łozińskiego ("Chemia", "W domu", "Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię kocham").
Reżyser ponad dwa lata nagrywał z balkonu swoich sąsiadów i przypadkowych przechodniów.
Od 17 kwietnia film można oglądać na HBO Max.
Widzów i krytyków zachwycił pomysł Łozińskiego, film zbiera bardzo dobre recenzje.
Trudno się temu dziwić: "Film balkonowy" dodaje otuchy, jest słodko-gorzką opowieścią o małych życiach i o tym, że historia każdego człowieka może być zwykła i niezwykła jednocześnie.
Trudno się nie uśmiechać na "Filmie balkonowym". Kameralna produkcja, której planem stał się maluteńki wycinek Warszawy, ba, jednej dzielnicy – Saskiej Kępy – od pierwszych minut wywołuje ciepłe emocje. Bo ileż to się teraz nie mówi o tym, że czasu mało, że gonić trzeba, że już na siebie nie patrzymy, nie słuchamy, nie rozmawiamy?
Łoziński trochę pewnie przypadkowo, a trochę celowo wrócił do tego źródła, do miejsca, gdzie wszystko się zaczyna i wszystko się kończy – do prostej wymiany zdań pomiędzy ludźmi. Reżyser w wywiadach przy okazji premiery (8 kwietnia kinowej, a 17 kwietnia streamingowej, bo tak, balkonowe rozkminki można już oglądać na HBO Max) zdradzał, że "Film balkonowy" nie jest efektem skrupulatnie zaplanowanego działania.
Pawła Łozińskiego na balkon wypędził brak weny i inspiracji – o tym, jak ten duet potrafi dać w kość, wie każdy, kto wykonuje jakąkolwiek pracę twórczą. Paradoksalnie właśnie wtedy spływa na nas moc absolutu, kosmosu czy innego magicznego pyłu i powstaje dzieło doskonałe. Albo bliskie doskonałości.
Intymny dystans
Przefiltrowałam "Film balkonowy" przez sito swojej wrażliwości i doszłam do wniosku, że nie jestem gotowa, żeby okrzyknąć wysiedzianą (2,5 roku!) na balkonie produkcję arcydziełem, ale w istocie – reżyser nieomal przekroczył granicę i wskoczył na najwyższy poziom.
Zabrakło mi trochę "taktyki" w zadawaniu pytań – to odczucie oczywiście bardzo subiektywne, więc doskonale rozumiem osoby, dla których wszystko było "w punkt", idealnie wyważone. Formułując ten zarzut właściwie od razu sama odpowiadam sobie, dlaczego wyszło tak, a nie inaczej. Trudno przecież wrzeszczeć na pół osiedla do obcych ludzi intymne pytania i przy kilkumetrowym dystansie zbudować przestrzeń do zwierzeń. Sukcesem już jest sam fakt, że tak wiele osób przystanęło i poświęciło reżyserowi swój czas.
Balkonowa perspektywa okazała się zatem pomysłem tyle genialnym, co kłopotliwym. Stała się wymarzonym punktem widokowym, ale i barierą, bo rozmówca jest trochę za daleko, by otworzyć się na szczegóły dotyczące rozwodu, straty czy żałoby. I tak reżyser zadaje pytanie, ale często nie otrzymuje odpowiedzi, a nieraz sam milknie, zaskoczony tym, kogo spotkał.
Film nie daje odpowiedzi, czym jest sens życia. Chyba że za satysfakcjonującą odpowiedź uznamy, że ten sens jest elastyczny i dla każdego bardzo różny w danym momencie. Albo że sensem życia jest samo życie. Dom i bliska osoba. Są to oczywiście banały, ale przecież każdy z nas potrzebuje nieraz odrobiny banału.
Od razu zatem pojawia się pytanie: czy to (mnogość bohaterów, rwane, krótkie i pobieżne rozmowy) faktycznie problem? Dla niektórych widzów owszem i przez nich poszczególne przypadkowe rozmowy ocenione zostały jako "nietaktowne" (przykład pana, który stracił ukochanego) czy niepogłębione. Inni wprost zarzucają Łozińskiemu, że "nie umie rozmawiać z ludźmi" i jest nudny.
Film o nikim i o każdym
Tylko że tutaj nie o reżysera chodzi. Wręcz czuć, że on stara się zminimalizować swoją rolę, istnieć w produkcji w najmniejszym, tylko niezbędnym stopniu. Co również istotne – film nie ma mieć jednego bohatera (oczywiście możemy, a nawet musimy, wybrać go samodzielnie na podstawie subiektywnych odczuć, ale widać, że Łoziński zabiega o równość, jako twórca nie chce widzowi sugerować czy podsuwać, kto tutaj gra pierwsze skrzypce, bo gra każdy i nie gra nikt).
W tym kontekście spełnia się wymóg charakteryzujący większość dzieł, które skradają serca: "Film balkonowy" jest filmem uniwersalnym. Zrozumiałym na każdym poziomie, niezależnie od kompetencji, wiedzy, miejsca zamieszkania i statusu społecznego. Jest filmem o stanach, które przewijają się w życiu każdego z nas.
Równie dobrze reżyser mógłby powiedzieć, że ujęcia nagrał w Raciborzu, Gdyni czy jakimkolwiek innym polskim mieście, w którym tak samo na chodnik świeci słońce, opadają wiosenne kwiatki i jesienne liście, a zimą śnieg.
Dlatego dziwi mnie, że są osoby, które wątpią w szczerość tej produkcji i zarzucają jej "wyreżyserowanych" rozmówców. Ja poczułam się trochę jak na swoim osiedlu. Sama obserwuję sąsiadów nowych i starych, patrzę, kto przemyka po chodniku i zastanawiam się, jaką to niesie historię. Najpewniej wielu ludziom łatwiej byłoby uwierzyć, że pod ich oknami przechodzi lesbijka z partnerką, wdowa, zdradzający mężczyzna, pani, której w głowie kotłują się myśli o Wszechświecie, bezdomny, który wyszedł z więzienia i trudno mu się odnaleźć, smutna kobieta, której nikt nie złożył życzeń z okazji urodzin, gdyby tylko zapytał, nawiązał kontakt.
O tym jest "Film balkonowy". Że pod naszym nosem nieustannie przewijają się zwykłe-niezwykle historie. Że dla każdego człowieka "zwyczajność" dnia codziennego może przerodzić się w nadzwyczajność. Że wielu osobom brak rozmowy. Że nieraz na proste z pozoru pytanie, "jak się czujesz?", odpowiedzieć nie umiemy.
Bez pandemii i wojny
Zdaje mi się, że po to Łoziński usiadł na balkonie. Żeby zmierzyć ze zwyczajnością i normalnością, ale też niezwyczajnością i nienormalnością. Żeby pokazać płynność tych stanów i ich powszechność. Dlatego też reżyser nie rozwija konkretnych wątków. To nie jest film o smutnym panu X, który cierpi, czy gadatliwej, ale zabieganej pani Y. Pan X i pani Y stają się właściwie reprezentacją wszystkich smutnych i gadatliwych.
Świadomie Paweł Łoziński pominął również kwestię pandemii (nagrywał 2,5 roku, przez 165 dni, a zaczął w 2018 roku), o czym mówił w rozmowie z Kają Klimek. Dlaczego? Bo miał to być film raczej radosny i optymistyczny, a co najważniejsze – jak najbardziej uniwersalny, pozbawiony tak charakterystycznego kontekstu, jak światowa epidemia.
W moim odczuciu była to świetna decyzja. Tym bardziej że na czas premiery przypadł kontekst jeszcze tragiczniejszy: wojna w Ukrainie. Wiadomo, że tak wstrząsające wydarzenia zmieniają optykę, zaczynamy inaczej myśleć o sobie, otoczeniu, mechanizmach, które rządzą światem. Są to sprawy tak logiczne, że twórca je odrzucił. Przeprowadził operację na surowym materiale.
I to się sprawdziło. Te spontaniczne zaczepki, przekomarzanie z sąsiadami, którzy każdego dnia widzą, że sąsiad nie odpuścił i nadal nagrywa, szarpane pytania. Jak tam, jak życie. Rozczulające są te starsze osoby, które próbują nieudolnie skrywać swoją samotność, by następnym razem totalnie się przed kamerą rozkruszyć. Wspaniała jest postawa nieśmiałej kobiety, która przyznaje, że podejście pod płot reżysera było dla niej ogromnym wyzwaniem i zwycięstwem.
"Film balkonowy" bawi, wzrusza, porusza i zatrzymuje widza, tak jak pod balkonem zatrzymali się przechodnie, by odpowiedzieć na propozycję reżysera. A ta propozycja to zaproszenie dla każdego z nas. Żeby przystanąć, otworzyć się na innych, dać się wciągnąć w dialog. Bo droga do wielkiego świata prowadzi przez światy małe, kameralne, ale równie interesujące. I przez mikro historie, które rozgrywają się w każdej minucie istnienia tego świata. Fajnie jest sobie przypomnieć, że każdy z nas jest najważniejszy, wyjątkowy i istotny. A jednocześnie: totalnie zwyczajny. Niczym mały paproszek w kosmicznym kotle.