Henryk prowadził prace budowlane w podwarszawskich miejscowościach. Wraz ze swoimi pracownikami mieszkał w jednym z dopiero co wybudowanych domów. – Byliśmy w ścisłym kontakcie, zresztą prowadziliśmy wspólną firmę – mówi córka Henryka, Maria.
– Pewnego dnia po prostu nie mogłam się do niego dodzwonić. Pojechałam do domu taty, a tam zastałam wszystkie jego rzeczy. Po nim i jego pracownikach ani śladu. Wyglądało to tak, jakby wyszedł na chwilę z domu – dodaje.
Maria już wtedy podejrzewała, że stało się coś złego. – Byłam przerażona. Od razu zaczęłam szukać na budowach, które prowadził, ale nikt go nie widział, więc zgłosiłam zaginięcie policji – wspomina.
Kobieta skontaktowała się z resztą rodziny, jednak nikt nic nie wiedział. – Wtedy zaczęły się czarne myśli. Może jacyś wierzyciele? A może awantura po alkoholu z tymi pracownikami? – wymienia.
Tajemnicze okoliczności zaginięcia oraz brak jakichkolwiek poszlak sprawił, że poszukiwania prowadzono z nastawieniem na znalezienie ciała.
Chwilę po zgłoszeniu zaginięcia policja spotkała się z Marią w domu Henryka. Doszło do przeszukania całej posesji. – Podchodzili do tej sprawy ze współczuciem. Byli profesjonalni – wspomina.
– Dom był świeżo budowany, jeszcze w surowym stanie, więc były podejrzenia, że ciało taty mogło być gdzieś zamurowane. Pytano, czy na pewno wszystko jest na swoim miejscu. Radzili też wybranie szamba – opisuje.
– Ja wybierałam to szambo sama, prywatnie. Nie spałam całą noc z nerwów. Byłam roztrzęsiona, bo pan z MPO, który sprawdzał szambo, w każdej chwili mógł krzyknąć, że widzi ciało – przypomina.
– Policjanci mnie poinformowali, że sprawa została zgłoszona do Interpolu, bo pracownicy, z którymi mieszkał ojciec, rozpłynęli się w powietrzu, a nie pochodzili z Polski – wyjaśnia. – To były takie czasy, że podejrzewano nawet jakieś zatargi z mafią – zaznacza Maria.
– Każdego dnia przeżywałam piekło, horror. Zastanawiałam się, czy cierpiał przed śmiercią, czy jest szansa, że żyje? Że może mnie potrzebować, ale bardzo się boi, bo przed kimś się ukrywa – wymienia.
– Widziałam tatę w każdym starszym panu. Zdarzyło mi się złapać seniora w autobusie, bo myślałam, że to on – mówi.
Po kilku tygodniach od zaginięcia do Marii zgłosił się człowiek, który przedstawił się jako współpracownik Krzysztofa Rutkowskiego. Za ustalenie, gdzie jest Henryk, chciał 5 tysięcy złotych samej zaliczki.
– Nie wiem, czy to nie był po prostu jakiś naciągacz. Całe szczęście, że ja nie miałam tych środków, bo na pewno bym je dała – podkreśliła.
Kiedy wszystkie opcje pomocy się wyczerpały, ówczesny partner Marii w akcie desperacji postanowił sięgnąć po pomoc Krzysztofa Jackowskiego. – To było szaleństwo. Ja nie byłam wtedy sobą. Jestem osobą racjonalną i nigdy nie wierzyłam w takie rzeczy, ale zaczęła mnie prześladować myśl, że nic nie tracę – wytłumaczyła Maria.
Do wyjaśnienia losów Henryka Jackowski skorzystał z czapki i szalika zaginionego. – Wizje Jackowskiego odebrały mi nadzieję – wspomniała. Maria pokazała nam spisaną na kartce wizję jasnowidza, a także mapę, która miała przedstawiać... miejsce, gdzie leży ciało zaginionego.
"Człowiek ten nie żyje. Jego ciało spoczywa w lesie niecałe 2 kilometry od wsi (tu nazwa). Ciało tkwi w wąwozie leśnym niedaleko drogi leśnej" – napisał. Należy jednak podkreślić, że jasnowidz zaznaczył, że jego wizje nie zawsze się potwierdzają.
– To straszne powiedzieć, że widzi się w wizji ciało, a potem stwierdzić, że można się mylić – komentuje Maria.
– Najpierw przyszło załamanie, a potem wściekłość. Kiedy zobaczyłam te mapy, złapałam się za głowę. Gdzie tu jest jakiś punkt odniesienia? Gdzie jest północ, południe, wschód i zachód? – zastanawia się.
Jak dodała, na miejscu nie była w stanie znaleźć leśnych dróg. – Później kontaktowaliśmy się telefonicznie z jasnowidzem. Wskazówki telefoniczne też niewiele rozjaśniały, ale udało się zawęzić promień poszukiwań do dwóch kilometrów od domu. Tylko że na mapie tego domu nie ma – zauważa.
Marii wielokrotnie śnił się ojciec. W jednym ze snów krzyczał, a jedną część twarzy miał czerwoną. – Jackowski szybciutko wyjaśnił, że ojciec leży twarzą w strumieniu – przytacza. Przypomnijmy, że jeszcze wcześniej ciało Henryka leżało w wąwozie.
Co więcej, w okolicach domu nie było żadnego strumyka. W kolejnym śnie Maria widziała ojca machającego ręką na moście. Wtedy jasnowidz wysunął szokującą wizję. – Powiedział, że tata odszedł gwałtownie, że został zamordowany i nie może pożegnać się jeszcze z tym światem – przytacza.
– W uniesieniu wizyjnym Jackowski dodał jeszcze, że jeśli odnajdziemy ciało, to powie, kto zabił ojca. Choć oczywiście może się mylić – przypomina Maria.
Z rękopisem jasnowidza kobieta udała się na policję. Funkcjonariusz nawet go nie sprawdzał. Od razu powiedział, że wyśle szkółkę policyjną do przeszukania lasów. Ciała szukał także ówczesny partner Marii. Henryka nie odnaleziono.
– Tak się zakończyły poszukiwania ojca. Mieliśmy tylko plotki i ludzi szukających sensacji - mówi.
Kiedy zdesperowana rodzina niemal straciła nadzieję na zobaczenie Henryka żywego, stało się coś zaskakującego.
- Po dwóch latach zadzwonił do mnie telefon. To był mój ojciec. Spotkaliśmy się tego samego dnia, okazało się, że był w Warszawie – podsumowuje.
Ze względów osobistych Maria nie chce wyjaśnić, dlaczego Henryk zniknął na dwa lata. Zapewnia jednak, że nie potwierdziły się żadne sensacje o "konflikcie z mafią", "tajemniczych wierzycielach", czy też o morderstwie dokonanym przez pracowników.
O udział jasnowidzów w wyjaśnianiu spraw takich jak zaginięcia czy morderstwa zapytałem Marka Dyjasza – Dyrektora Biura Kryminalnego Komendy Głównej Policji, który w latach 1999-2004 pełnił funkcję naczelnika Wydziału Zabójstw Komendy Stołecznej Policji.
Temat poruszyłem także z Dariuszem Piotrowiczem – psychologiem SWPS, który w latach 2004–2010 pełnił obowiązki psychologa policyjnego.
Skąd wzięła się obecność jasnowidzów w sprawach prowadzonych przez policję? Głównie za sprawą zrozpaczonych rodzin. – To najczęściej rodziny prosiły jasnowidzów, szukając pomocy, ratunku lub potwierdzenia działań policji. Dopiero później oni pojawiali się w jednostkach policji – tłumaczy Dyjasz.
Warto podkreślić, że głównym powodem, dla którego policja przychylała się do wniosku rodziny, jest współczucie. – My nigdy nie mamy nic przeciwko temu, bo to osoby najbliższe ofiary. To byłby z naszej strony brak empatii. Ci ludzie łapali się wszystkiego, żeby dojść do prawdy – zauważa.
Piotrowicz mówi, że w przypadku jasnowidzów mamy do czynienia z granicą między empirią a odczuciem. – My, jako specjaliści koncentrujący się na badaniu, na wiedzy, jesteśmy co do tego sceptyczni – podkreśla. – Ze spraw, które znam, jest może jakiś promil przypadków, kiedy wizje jasnowidza pokrywały się z naszymi analizami – dodaje.
Dyjasz wspomina, że przez 30 lat jego pracy w służbie dochodzeniowo-śledczej "przy każdej większej sprawie pojawiały się osoby o zdolności jasnowidzenia". Jak przypomina, na początku lat dwutysięcznych przestępczość była bardzo brutalna.
– Jasnowidzowie w śledztwie to była dla nas nowość. Na Zachodzie czy w Stanach Zjednoczonych oni już byli włączani w tryb wykrywania. Wyraźnie pojawili się na rynku zwalczania przestępczości – mówi.
Jasnowidzowie zaczęli oferować swoje wsparcie komendantom miejskim, powiatowym, a nawet wojewódzkim. Jak na reagowały na to służby? – Część komendantów współpracowało z nimi chętnie. Ja nic do tego nie mam, ale sam raczej z tego nie korzystałem – wyjaśnia Dyjasz.
Piotrowicz wysuwa tezę dotyczącą pracy jasnowidzów. – Moim zdaniem bazują na intuicji, autoprezentacji. Podpytując ludzi, którzy szukają pomocy, wyszukują informacji, które pozwolą sformułować wersję, wizję, która będzie tym osobom pasowała – mówi.
Dyjasz w swojej karierze miał do czynienia z dwoma jasnowidzami. Pierwszym z nich był Krzysztof Jackowski. – W żadnej z trzech spraw, w które angażował się pan Jackowski, nie było pozytywnego rozstrzygnięcia – stwierdza.
– Była też pani, która mieszkała pod Otwockiem. Raz z jej umiejętności korzystaliśmy, ale też bez pozytywnego rozstrzygnięcia. Mam wobec tego mieszane uczucia – dodaje. – Słyszałem o sprawach, gdzie umiejętności Jackowskiego miały pomóc, ale nigdy ich nie analizowałem. Nie miałem do nich dostępu – zaznacza.
– Bezsilność, czasami brak zaufania do policji - to powody, dla których ludzie prosili o pomoc jasnowidzów. Policjanci czasami nie do końca informowali o kierunku postępowania karnego lub trochę odsuwali od informacji. To powodowało, że szukano innej możliwości dojścia do prawdy – ocenia Dyjasz.
Piotrowicz wspomina o sprawie, którą badał. Jedna z rodzin poszukiwała syna. Nie było jasne, czy mowa o wypadku, samobójstwie czy zabójstwie. – Minęło 20 lat, a jego nie odnaleziono do dziś – mówi. Tymczasem, każde śledztwo ma swoje granice.
– Nie prowadzi się śledztwa 50 lat. Sprawy się umarza, stawia się na nich krzyżyk, a rodzina funkcjonuje dalej. Ta trauma związana z tym, że nie można pochować bliskiego, sprawia, że te osoby są w stanie pójść po pomoc do właściwie każdej osoby, żeby otrzymać wsparcie lub nadzieję – zauważa.
– Tu się otwiera rynek dla różnych tego typu astrologów, jasnowidzów, hochsztaplerów, którzy żerują na traumie. Dla poszkodowanych rodzin nie ma granicy środków finansowych, które mogą na to przeznaczyć – mówi.
I dodaje: – Znam sytuacje, kiedy ludzie płacili po 6 tysięcy, 30 tysięcy. Ludzie szukają domknięcia swojej traumy.
– Ja współpracowałem na tyle, na ile to było możliwe w czynnościach procesowych – wyjaśnia Dyjasz. Włączenie jasnowidza do prac wykrywczych wiąże się z barierą dot. udostępniania informacji osobom spoza kręgu procesowego. Policja ani prokurator nie mogą ujawnić wszystkich akt, informacji, podejrzeń czy hipotez.
Warto podkreślić, że śledztwa odbywają się pod nadzorem prokuratury. To ważne, bowiem wraz z biegiem czasu część jasnowidzów zaczęła sama zgłaszać się do służb.
– Kiedy pan Jackowski się kontaktował w sprawach o zabójstwa, zawsze informowałem o tym prokuratora i zostawiałem mu kwestię dopuszczenia jasnowidza do czynności. Wręcz odsyłałem do prokuratora po zgodę – mówi Dyjasz.
Nawet zgoda prokuratora nie pozwala na odsłonięcie wszystkich kart. Jasnowidzowie najczęściej korzystają z informacji rodziny, rzeczy osobistych zaginionego i na tej podstawie profilują.
Relacja jasnowidza jako dowód w sprawie? – Na pewno nie – zaznacza Dyjasz. – Jeśli ta relacja doprowadzi do jakiegoś przełomu, dając możliwość wystąpienia do sądu z aktem oskarżenia, to ten jasnowidz może zostać powołany jako świadek przez sąd lub prokuratora – dodaje.
– Teoretycznie mówiąc, jeśli jasnowidz dozna wizji, pójdzie za tą wizją i odnajdzie zwłoki, to trzeba go też przesłuchać, ponieważ byłby dość istotnym świadkiem. Ale ja nigdy nie miałem potrzeby przesłuchiwania czy dokumentowania ich pozaprocesowych czynności – opowiada Dyjasz.
Jak na udział jasnowidza w śledztwie reagowali policjanci? Dyjasz zaznacza, że nie może mówić za wszystkich. – Jeśli wiedziałem, że rodzina prosi o pomoc jasnowidza, to wcześniej rozmawiałem z policjantami, żeby zachowali powagę, ale też zdrowy rozsądek. Żeby nie wyszydzać, nie wyśmiewać – wyjaśnia.
Jak dodaje, stosownego zachowania wymaga także powaga urzędu: – Nawet jeśli budzi to nasze zdziwienie.
Czy udział osób "z zewnątrz" może utrudnić prace specjalistów? Piotrowicz wyjaśnia, że wszystko zależy od tego, na jakim etapie rodzina zgłosi się do policji.
– Teraz zakładamy radośnie, że rodzina zgłosi się wkrótce po zaginięciu, czyli od doby do 48 godzin. Jeżeli tak jest, to policja i biegli mają swój rozum i wiedzą, co nowego się pojawiło na kolejnych etapach śledztwa – zauważa.
Uprzedzenia, niechęć lub wychowanie w środowisku przestępczym może jednak sprawić, że kontakt ze służbami nawiązuje się dopiero po kilku tygodniach. – Wtedy musimy rozważać wpływ wszystkich dodatkowych informacji – mówi Piotrowicz.
Czytaj także: