nt_logo

Jagoda Szelc: "Moja praca to permanentne podawanie w wątpliwość tego, co robię" [wywiad]

Michał Jośko

03 czerwca 2022, 17:10 · 5 minut czytania
Obsypywana nagrodami reżyserka filmowa, która już 9 czerwca wystawi na deskach Nowego Teatru spektakl "Uśmiechnięty", bazujący na korespondencji prowadzonej ponad sześć dekad temu przez Claude'a Eatherly'ego i Günthera Andersa. To wręcz doskonały pretekst do rozmowy o pacyfizmie oraz głoszeniu prawdy (czy to w życiu, czy też w sztuce), niezależnie od konsekwencji.


Jagoda Szelc: "Moja praca to permanentne podawanie w wątpliwość tego, co robię" [wywiad]

Michał Jośko
03 czerwca 2022, 17:10 • 1 minuta czytania
Obsypywana nagrodami reżyserka filmowa, która już 9 czerwca wystawi na deskach Nowego Teatru spektakl "Uśmiechnięty", bazujący na korespondencji prowadzonej ponad sześć dekad temu przez Claude'a Eatherly'ego i Günthera Andersa. To wręcz doskonały pretekst do rozmowy o pacyfizmie oraz głoszeniu prawdy (czy to w życiu, czy też w sztuce), niezależnie od konsekwencji.
Jagoda Szelc Fot. Monika Stolarska

Nowoczesne technologie z jednej strony ułatwiają nam walkę z kłamstwem. Jednak z drugiej – służą do manipulowania ludźmi, dezinformacji. Błędne koło. Należysz do osób, które uważają, że przed laty było łatwiej? Słowem: kiedyś to były czasy, a teraz już czasów nie ma…


Pytasz o to 38-letniej kobiety, a więc kogoś, kto – wiadomo – będzie idealizował pewne rzeczy i romantyzował czasy młodości. Kto pamięta czasy, gdy dopiero raczkował internet – wynalazek, który w rewolucyjny sposób zmienił sposób, w jaki komunikujemy się ze światem.

Cofamy się o parę dekad? Wydaje mi się, że kiedyś zdecydowanie łatwiej było myśleć za siebie, bo socjoinżynieria nie wpływała na nasz system nerwowy tak mocno, jak dziś. 

Teraz wszyscy żyjemy wewnątrz internetu, a to sytuacja, którą wręcz idealnie opisują nietzscheańskie słowa "kiedy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie".

Oczywiście, propaganda, tudzież najogólniej pojęte manipulowanie emocjami to rzeczy stare jak ludzkość. Jednak pojawienie się środków masowego przekazu, zwłaszcza telewizji, a następnie internetu, wyniosło skuteczność manipulowania społeczeństwem na zupełnie nowy – dodajmy: przerażający – poziom. 

Korzystają z tego i politycy, i ściśle powiązany z nimi tzw. wielki pieniądz. A my? Dajemy oszukiwać się coraz łatwiej i chętniej. I nie wynika to jedynie z faktu, że lata temu zakochaliśmy się bez pamięci w hiperkapitalizmie i konsumpcjonizmie. 

Kolejne granice zostały przekroczone stosunkowo niedawno, gdy zaczęła się pandemia koronawirusa. Przecież strach jest genialną metodą przejmowania kontroli nad człowiekiem.

Powinniśmy odcinać się od internetu i telewizji, a prawdy szukać w teatrze?

W żadnym wypadku! Ucieczka do krainy sztuki jest głupotą, bo – wbrew temu, co wydaje się wielu osobom – nie znajdziemy tam "prawdy objawionej"; jedynej słusznej i w stu procentach obiektywnej. 

Kupujesz bilet na spektakl? A więc dobrze, jeżeli masz świadomość pewnej rzeczy: wydajesz pieniądze na to, żeby ktoś pookłamywał cię – z mniejszą lub większą premedytacją – przez półtorej godziny. Z drugiej strony czasem tylko tam czuję, że ktoś mówi coś realnie.

Teatr i film, sztuka generalnie jest ćwiczeniem wyobraźni, a co za tym idzie „nieustannej nieufności”, weryfikowania rzeczy, które widzimy – np. na scenie teatralnej.

Moja praca to permanentne podawanie w wątpliwość tego, co robię. Jaka jest główna funkcja sztuki? Zachęcać do sceptycyzmu. Myśleć za siebie. Mówić za siebie.

Porozmawiamy o cenie głoszenia prawdy – kiedyś i dziś – przyglądając się bohaterom "Uśmiechniętego"? Cenie naprawdę wysokiej, bo przecież dla jednego z nich było to osadzenie w szpitalu psychiatrycznym, a dla drugiego wystąpienie przeciwko Stanom Zjednoczonym, które uratowały go przed Shoah...

Rzeczywiście, mamy tutaj do czynienia z postaciami naprawdę bezkompromisowymi; zarówno Claude Eatherly (amerykański lotnik, który w 1945 r. wydał komendę do ataku atomowego na Hiroszimę, a po wojnie stał się orędownikiem pacyfizmu, kwestionując słuszność zimnowojennego wyścigu zbrojeń – przyp. red.), jak i Günther Anders (ten nazywany filozofem ery atomowej niemiecki Żyd w latach 30. ub. w. znalazł schronienie najpierw we Francji, a następnie w USA – przyp. red.) wzbudzają mój bezgraniczny podziw.

Jednak chociaż byli naprawdę wielkimi postaciami, to daleka jestem od stwierdzeń typu "dziś takich osób już nie ma", "kiedyś ludzie byli odważniejsi, bardziej bezkompromisowi". Przecież i dziś nie brakuje sygnalistów skłonnych poświęcić dosłownie wszystko w imię głoszenia prawdy.

Jako przykładu użyjmy tutaj Juliana Assange'a, czyli kogoś, kto podobnie jak Günther Anders „zdradził" czyli zdemaskował Stany Zjednoczone. Czuł, że jako dziennikarz ma obowiązek mówić ludziom prawdę, a skończył z piętnem śmiertelnego wroga Zachodu.

Efekt? Przez sześć lat był zamknięty w ambasadzie Ekwadoru, a od dwóch lat tkwi w więzieniu, gdzie najprawdopodobniej jest torturowany. Nie zdziwi mnie też, jeżeli pewnego dnia popełni niby-samobójstwo.

Ale chociaż znalazł się w sytuacji beznadziejnej, to jednak nie przetrącono mu kręgosłupa moralnego. Odrzucił ofertę Donalda Trumpa i nie poszedł z nim na układ, dzięki któremu – pod warunkiem “sprzedania” swojego źródła – wyszedłby na wolność.

Tacy bohaterowie – trwający przy swoich ideałach niezależnie od konsekwencji – byli, są i będą. Po prostu dziś, dzięki omawianym wcześniej zdobyczom techniki, możemy mówić o nich głośniej. 

W efekcie o Assange'u słyszał znacznie większy odsetek społeczeństwa niż kilkadziesiąt lat temu o Eatherlym i Andersie; bohaterach, których za to, że nie chcieli zdradzić słusznych ideałów, okrzyknięto mianem zdrajców.

Czy mówienie o nich w teatrze traktujesz w kategoriach misyjnych? Wierzysz, że wpłyniesz na widzów, którzy po spektaklu zaczną zmieniać świat na lepsze?

Nie, straciłam już nadzieje, że sztuka może realnie wpływać na rzeczywistość. Świata nie uratuje ani teatr, ani film. Nic nie uratuje tego świata. Ale może jeden człowiek poczuje się mniej samotny. Ja tak często się czuje. 

Widzisz, chociaż kino jest moją największą miłością, czymś piękniejszym od poezji, to jednocześnie uznaję je za potworne medium, które maltretuje człowieka, zagania nas w stronę przepaści.

Dlaczego? Chodzi o to, że zdecydowanie za często używa się go w niewłaściwy, bardzo niebezpieczny sposób. Jest jak ten nóż, którym, owszem, można pokroić chleb, ale zbyt wiele osób używa go do zabijania. 

Wróćmy do wątku zdrady i porozmawiajmy o Jagodzie Szelc. Jej filmy zdobywały prestiżowe trofea (m. in. Camerimage i Festiwal Polskich Filmów Fabularnych), były pokazywane w Cannes, Berlinie oraz Karlovych Varach. Jest i absolwentką, i wykładowczynią łódzkiej "filmówki". Jednak w roku 2021 postawiła na teatr...

... w gruncie rzeczy będąc zaskoczoną podobnym obrotem spraw. Zdarza się, że za naszymi decyzjami stoi piętnaście motywacji zrozumiałych i... trzydzieści pięć takich, których nie jesteśmy w stanie pojąć (śmiech).

Wszystko zaczęło się już w roku 2020, gdy zadzwonił do mnie Piotrek Gruszczyński, pytając, czy nie chciałabym zrobić spektaklu w Nowym Teatrze. 

Powiedziałam mu, że przecież jestem osobą z zupełnie innej bajki – coś tam wiem o filmie, no ale "nie wiem, jak się robi teatr". Zaśmiał się, mówiąc: "nikt w teatrze nie wie".

Później nadeszła pandemia, która skomplikowała mnóstwo rzeczy i finalnie zadebiutowałam nie w Nowym, ale w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Iskrą było aresztowanie mojej koleżanki Julii Holewińskiej, która została zgarnięta przez policję za protesty pod domem Kaczyńskiego.

Byłam przerażona krajem, w którym żyjemy, postanowiłam zrobić spektakl "Maszyna", bazujący na wstrząsającej – i niestety w stu procentach aktualnej – "Kolonii karnej" Franza Kafki. To przedsięwzięcie okazało się cholernie ciężkie nie tylko ze względu na poruszaną tematykę, ale i kwestie – nazwijmy to najogólniej – techniczne.

Wiesz, podejrzewałam, że reżyseria teatralna różni się od filmowej. Jednak skala mnie przerosła. Ale ja się szybko uczę bardzo. Bardzo szybko.

Przykład? W teatrze wszystko dzieje się naraz. Montaż, światło, pisanie dialogów, udźwiękowienie. To jest taniec świętego Wita. To praca tylko dla szaleńców.

Nie obraziłam się na kamerę, chodzi raczej o to, że pokłosiem pandemii jest niemożność robienia kina artystycznego. W ten sytuacji uznałam, że zamiast załamywać ręce i narzekać, zacznę trenować sztukę w inny sposób, nauczę się zupełnie nowego języka.

Przy okazji okazało się, że potrafisz naprawdę sprytnie przemycać na deski teatralne patenty bazujące na doświadczeniu filmowym...

Muszę pracować na tym, co mam, nadrabiając jakoś znikomą wiedzę o teatrze (śmiech). Ale rzeczywiście, staram się łączyć te dwa światy; to właśnie dlatego w "Uśmiechniętym" z premedytacją sięgam po jedną z najwstrętniejszych technik, jakie wymyślił świat filmu, czyli greenscreen i robię z niego coś estetycznego. 

Oglądanie aktorów, którzy muszą grać, mając za plecami jedynie płachtę materiału, jest zarazem bolesne i fascynujące. Sytuacja wymusza na nich "kłamanie prawdy". Grają, że widzą te pejzaże i budynki. A przecież oni nie mają udawać tylko mają być. Wstrętna technika greenscreenu jest metaforą całego spektaklu.

Na ile nazwa miejsca, w którym dziś rozmawiamy, jest dla ciebie symboliczna? Chcesz dokonać wielkiej rewolucji, wnieść na scenę coś zupełnie nowego, bo nadwiślański teatr uznajesz za skostniały?

Nie, zdecydowanie nie. W teatrze już było wszystko… w przeciwieństwie do filmu (śmiech). Walczysz nie o nowość, bo to zaczyna przypominać modę. Pracujesz nad własnym głosem. I masz w dupie, jaki on jest. Ważne jest co mówisz. Co zaobserwowałeś. Czego nie wiesz.