Są podstawą funkcjonowania wielu wrocławskich instytucji, a jednocześnie ukrywają swoje słabości przed Polakami. Mówi się, że są przezroczyści. Choć po ulicach chodzą ich tysiące, to nikt ich nie zna. Koreańczycy zasiedlili południe Wrocławia i choć wielu z nich chce tu zostać na stałe, nadal nie nawiązali praktycznie żadnej relacji z miejscowymi.
Koreańczycy we Wrocławiu i na obrzeżach stanowią kilkutysięczną społeczność, której proces integracji, mimo upływu czasu, przechodzi bardzo powoli
Jak mówią osoby, którym udało się nawiązać z mniejszością koreańską bliższe stosunki, panuje wśród jej członków niepisany zakaz nawiązywania bliskich relacji z Polakami
Południowe obrzeża Wrocławia są bogate w usługi, które prowadzone są przez Koreańczyków, głównie dla członków ich społeczności
Wiele ich zachowań ze względu na nieznajomość kultury koreańskiej, jest dla Polaków niezrozumiałych, a nawet skandalicznych
Mają swoje koreańskie restauracje, sklepy, fryzjerów, salony kosmetyczne, czy zorganizowane zajęcia fitness. "Swoje" nie jest tu jednak słowem ani trochę na wyrost. Tak zamkniętej społeczności, jak mniejszość koreańska we Wrocławiu, nie znajdziemy chyba nigdzie indziej.
Koreańczyków najwięcej jest na południu Wrocławia i południowych obrzeżach miasta, czyli w pobliżu największych koreańskich firm. To one sprowadzają swoich rodaków do Wrocławia i w okolice, by ci zajmowali się najważniejszymi dla firmy procesami.
Formalnie jest ich ok. 1,5 tysiąca (dane Dolnośląskiego Urzędu Wojewódzkiego), ale sami Koreańczycy szacują, że ich społeczność wokół Wrocławia liczy około 5 tysięcy osób. W podwrocławskich Bielanach i innych pobliskich sypialniach miejskich są całe osiedla, na których mieszkają tylko albo głównie osoby tej narodowości.
Z fabryk na ulice
Koreańczycy, których wrocławianie widują na ulicy czy w sklepach, dzielą się na dwie grupy. Pierwsza to pracownicy wielkich, koreańskich korporacji, czyli głównie inżynierowie i osoby na stanowiskach kierowniczych oraz ich rodziny. Zwykle przyjeżdżają na kilka miesięcy lub lat, by kierować zespołem.
Druga grupa to wszyscy ci, którzy sprowadzili się dla nich. To właściciele koreańskich restauracji, zakładów kosmetycznych i fryzjerskich, koreańskich punktów usługowych oraz firm zajmujących się pośrednictwem pracy, którzy współpracują z polskimi agencjami, by ściągać do korporacji pracowników niższego szczebla.
Oczywiście Koreańczycy mogliby korzystać z fryzjera czy kosmetyczki z Polski, ale "swoi" są dla nich bardziej zaufani.
Wtajemniczenie niełatwą sprawą
Obecność Koreańczyków, a przy okazji potencjał marketingowy wśród tej grupy, wiele lat temu zauważył Maciej Wełyczko. Sporo zajęło mu jednak dotarcie do przedstawicieli tego kraju i zbudowanie ich zaufania. Jak mówi dziś, z pozytywnym efektem, bo choć jego gazeta jest niszowa, zwykle to on jest jedynym dziennikarzem zapraszanym na koreańskie eventy.
– To, co o Koreańczykach trzeba jednak powiedzieć, to że starają się nie wywołać w nas negatywnych odczuć. Są zwykle bardzo mili – podkreśla Maciej Wełyczko. Jednocześnie dodaje, że funkcjonuje pewnego rodzaju "nieformalny zakaz asymilowania się z Polakami".
– Oczywiście nikt nie może tego nikomu zabronić, a coraz częściej dochodzi już nawet do sytuacji małżeństw polsko-koreańskich, ale raczej "nie jest to mile widziane". Koreańczycy są bardzo nieufni i sam, żeby wejść w ich środowisko, musiałem w pewien sposób zostać wprowadzony – mówi dziennikarz.
Na pytanie, czy sądzi, że ktoś z jego koreańskich znajomych będzie chciał ze mną porozmawiać, odpowiada mi wprost: – Nie i nawet nie ma sensu pytać. Oni nie lubią rozgłosu.
Restauracje tylko dla wtajemniczonych
Na przestrzeni ostatnich lat we Wrocławiu otworzyło się dużo, wyjątkowo dobrych azjatyckich restauracji. Koreańczycy otwierają wykwintne knajpki z "modnym" podejście do klienta i instagramowym wystrojem.
Ale nie wszystkie restauracje są dostępne dla Polaków. Na rynku funkcjonują lokale, które prowadzone są przez Koreańczyków, ale wpuszczeni zostaną tylko wtajemniczeni. Nie mają szyldów ani witryn. Często nawet mieszczą się w prywatnych domach.
Przykładem jest willa przy ulicy Dożynkowej, której przeznaczenie zastanawiało okolicznych mieszkańców. Parking wypchany był samochodami, ale brama pozostawała zamknięta. W środku nie było żadnych szyldów. Okazało się, z opinii na mapach Google, że jest tam restauracja. Wszystkie recenzje były jednak w języku koreańskim. Po czasie miejsce zniknęło z map, choć działalność gastronomiczna, prawdopodobnie, nadal jest tam prowadzona. Kto ma wiedzieć, ten wie.
Są też takie, które otwarte dla wszystkich, są wyłącznie w teorii. Przykładowo, kelnerka wręcza nam menu, które jest wyłącznie po koreańsku. – Niestety mamy tylko takie – odpowiada z uśmiechem, a na pytanie, czy może coś polecić, mówi, że jest nowa.
W innych lokalach cennik dla Polaków jest dwukrotnie wyższy, niż dla Koreańczyków, albo Polacy w ogóle nie są wpuszczani, jak w przypadku opisanym przez blogera Wrocławskich Podróży Kulinarnych, Piotra Gładczaka. Choć zajętych było kilka stolików, a knajpka tętniła życiem, jako powód, oczywiście z uśmiechem na ustach, kelnerka podała przerwę techniczną.
Podstawy "izolowania" Polaków od Koreańczyków, mogą być bardzo pragmatyczne. Jedną bywa dystans do Polaków, którym jesteśmy darzeni między wierszami, drugą kwestie bezpieczeństwa i poszanowania opinii. Koreańczycy mają świadomość, że zarówno oni, jak i Polacy są narodami niestroniącym od alkoholu. Tymczasem "kultura picia jest zupełnie inna".
Oznacza to, w dużym uproszczeniu, że picie wódki Polaków i Koreańczyków, zwykle kończy się mordobiciem. Raz, że w kulturze koreańskiej pije się w określonej hierarchii, dwa, że kieliszek trzeba trzymać oburącz, ponadto nie patrzymy w oczy. Wiele skomplikowanych zasad, o których Polacy pamiętają jedynie przy pierwszych kilku głębszych. Tymczasem dla Koreańczyków to niemal sprawa życia i śmierci. Gdyby jednak komuś przyszło pić wódkę z Koreańczykiem, może przeczytać na ten temat instrukcję.
Alienacja od najmłodszych lat
Potwierdzeniem tezy o niechęci do integracji jest podejście dzieci. Co do zasady, najmłodsi Koreańczycy nie kolegują się z Polakami. Co prawda wiedzą o swoim istnieniu i nawet spotykają się na placach zabaw, ale Azjaci bawią się niemal wyłącznie w gronie rodzimych rówieśników. Albo sami.
– Moje dziecko słynie z tego, że jest tym zagrzewającym do zabawy i nie mogło zrozumieć, dlaczego dziewczynka nie reaguje na jego zaproszenia. Nawet zbytnio nie patrzyła w kierunku mojego syna – mówi jedna z matek, huśtając swojego czterolatka.
Oboje przyglądają się z oddali koreańskiej dziewczynce, która w milczeniu równo stawia babki z piasku, w maseczce na twarzy. Już sama maseczka na dworze, w środku lata, stanowi pewną barierę i jest bezdźwięcznym "odwal się".
Nie ma też większych szans, żeby koreańskie dzieci poznały się z polskimi uczniami w placówkach. Koreańczycy chodzą bowiem do prywatnych, międzynarodowych żłobków, przedszkoli i szkół. Stanowią tam zwykle najliczniejszą grupę narodowościową. Uczniowie z Polski to niewielki odsetek.
– Wszystko, co mogę pani powiedzieć, to że dobrze się z nimi współpracuje – chłodno rzuciła mi rzeczniczka prasowa dużej, prywatnej międzynarodowej szkoły, poproszona o kontakt w sprawie relacji, jaka budowana jest z jednymi z najlepiej wykształconych ludzi na świecie, jakimi są Koreańczycy. Kategorycznie odmówiła przy tym zgody na rozmowę z którymś z nauczycieli.
Nie chcemy się narzucać
Mimo trudności, udało mi się umówić na kawę z Koreanką. Poręczył za mnie nasz wspólny znajomy, dzięki któremu dziewczyna zgodziła się na rozmowę. Zapowiedział jednak, że "Jung (imię zmienione) to nie jest typowa Koreanka", o czym miało świadczyć, chociażby to, że wyszła za mąż za Polaka.
– Czemu chcesz pisać o Koreańczykach!? Wy, Polacy, to tacy ciekawscy jesteście! Wiem, bo mam męża Polaka – zaśmiała się i bez ogródek odpowiadała na wszystkie moje pytania.
Dowiedziałam się, że w Polsce, w przeciwieństwie do Korei, jest bardzo "luźno". Tam, jak powiedziała, są nawet hotele pracownicze na terenie zakładów, żeby do pracy było bliżej.
– Tu raczej takie coś nie powstanie, ale miało powstać przedszkole – mówiła, pokazując tym samym obraz podejścia do pracy, którą w Korei Południowej traktuje się jako podstawę życia.
Jung mieszka w Polsce od dawna. Założyła tu rodzinę, choć jak mówi, jej rodzice nie są tym zachwyceni. – Tato jest trochę rozczarowany, bo liczył, że będzie miał koreańskiego zięcia, którego przedstawi kolegom i będą mogli napić się razem, a Polaka przecież nie przedstawi. Raz, że sobie nie pogadają, a dwa, że koledzy by go nie zaakceptowali – mówi Jung i dodaje, że cieszy się, że jej dzieci mają możliwość chodzenia do szkoły w Polsce.
– Czy z tą szkołą w Korei, w której spędza się większość doby, to prawda? – pytam.
– Nie pamiętam, żebym na etapie liceum, wróciła kiedyś do domu przed pierwszą w nocy. A przecież od samego rana znowu trzeba wstać na zajęcia – wspomina Jung, która dodaje, że tu jest, w kwestii edukacji, zdecydowanie lepiej.
Południowo-koreański system szkolnictwa jest tematem bardzo kontrowersyjnym. Z jednej strony Koreańczycy są świetnie wykształceni i to w skali całego świata, bo większość z nich idzie na studia, z drugiej strony dzieje się to niebywałym kosztem i to potwierdza Jung. Jak mówi, każdy chodzi na dodatkowe zajęcia, żeby nauczyć się jak najwięcej, zdać jak najlepiej maturę i mieć szansę na dobrą uczelnię.
O zamordystycznych metodach nauczania mówiła między innymi vlogerka Pyra w Korei, która od lat, z perspektywy mieszkanki, analizuje życie w tym kraju. Informacje o edukacji nie są optymistyczne, bo większość uczy się nie tylko w szkole, ale po lekcjach chodzi do hagwonów, czyli na zajęcia pozaszkolne. Kary cielesne w szkołach zniesiono dopiero w 2011 roku.
- Wiesz, my nie mamy ani ropy, ani gazu, ani węgla, sąsiedztwo słabe... mamy tylko głowę – mówi Jung, pukając się palcem w skroń.
Faktycznie, gospodarcza sytuacja Korei Południowej jest wyjątkowa. To kraj, który mimo braku złóż, jest członkiem G20. W 2019 roku był czternastym krajem na świecie generującym najwyższe PKB, wyprzedzając Hiszpanię, Kanadę, Arabię Saudyjską i Australię. Tymczasem jeszcze 60 lat temu Korea Południowa była jednym z najbiedniejszych krajów na świecie, gdzie filarem gospodarki było drobne rolnictwo.
Dziś Korea Południowa jest technologicznym i przemysłowym gigantem i choć nie ma śladu po dawnej niedoli, to nadal jest to ludny kraj o relatywnie małej powierzchni. Na trzykrotnie mniejszym obszarze niż Polska mieszczą się blisko 52 miliony osób. Choć bezrobocia praktycznie nie ma, dobra praca jest towarem luksusem, a walka o nią nie odbywa się bez swojej ceny.
Koreańczycy doszli do swojej potęgi ciężką pracą, inwestowaniem w edukację, ale też kieratem, który uwarunkował ich kulturowo. Jasno określona hierarchia i kultura pracy doprowadziły do powstania takich gigantów, jak Samsung, KIA, LG czy Hyundai, a praca dla wielkich korporacji jest w Korei jedną z najbardziej pożądanych. Dzieci nie chcą być strażakami ani astronautami. Chcą pracować w korpo.
Imprezowe i rozwiązłe życie
W Korei Południowej hazard i prostytucja są nielegalne. To jednak, że Koreańczycy są filarem działania wrocławskich kasyn i agencji towarzyskich, jest tajemnicą poliszynela. Wiedzą to recepcjoniści hotelowi, w których zatrzymują się liczne koreańskie delegacje, barmani, a przede wszystkim taksówkarze, dla których dobrze zarabiający pracownicy korporacji stanowią główną klientelę.
O to, jak mija noc, zapytałam kierowcę, który wiózł mnie niedawno na dworzec PKP. - Spokojnie, dziękuję. Tylko pani i trzech Koreańczyków - odpowiedział taksówkarz.
Dwaj pasażerowie jechali do agencji towarzyskiej, a jeden do kasyna. Jak dodał taksówkarz, jego pasażer ewidentnie wygrał, bo liczył pieniądze i "trajkotał" przez telefon po koreańsku. Dodał, że dziwi go, że koreańscy pasażerowie zawsze każą się wysadzić z dala od adresu, pod który docelowo idą. – Widzę potem w lusterku, jak idzie taki jeszcze sto czy dwieście metrów, nawet najbardziej pijany. Jakby się wstydził – dodał taksówkarz.
To, że Koreańczycy są stałymi gośćmi klubów ze striptizem, potwierdza także szefowa promotorek jednego z nich. – Są konkretni, raczej się nie awanturują... Może nie są przesadnie rozrzutni, ale to dobrzy klienci. Zwykle bardzo konkretni. Dziewczyny nie narzekają – kwituje menedżerka, po chwili dodając: – Ale my nie jesteśmy oczywiście agencją towarzyską, więc w tej kwestii się nie wypowiem.
O Koreańczykach, którzy zamawiali "dziewczyny" z dostawą do pokoju, mówi natomiast wprost były recepcjonista w pięciogwiazdkowym hotelu na południu Wrocławia. Jak tłumaczy, dziewczyny w obstawie goryli zamawiane były głównie przez klientów koreańskich.
– Do Polaków oczywiście też się zdarzało, że przychodziły, ale nieporównywalnie rzadziej niż do Koreańczyków, którzy przyjeżdżali tu w delegację – tłumaczy.
– Burdele i kasyna to ich naczelna rozrywka, której jednocześnie bardzo się wstydzą i którą mają za główną przyczynę wszelkich niepowodzeń – mówi mi znajomy, który w koreańskiej korporacji spędził kilka lat. Jak wytłumaczył, to miejsca, w których Koreańczycy odreagowują zamordystyczny model pracy, tak powszechny od wielu pokoleń.
Kultura pracy
W koreańskich korporacjach, Polaków zatrudnia się na produkcji, jako inżynierów oraz w dziale HR, bo bez znajomości polskich przepisów nie da się prowadzić tak wielkiej firmy produkcyjnej.
– Natomiast po szeregu doświadczeń z "nieposłusznymi Polakami" robi się to wszystko w taki sposób, żebyśmy mieli z azjatyckimi przełożonymi możliwie najrzadszy kontakt – dodaje mój znajomy i mówi, że krzyk, bicie podwładnych po twarzy, karanie, ingerencja w to, co pracownicy mogą robić po pracy, to standardy zakorzenione głęboko w koreańskiej kulturze, które przenoszone są również na Polskę. – Ale nie na Polaków, bo "Polacy się skarżą" – dodaje.
Na potrzeby potwierdzenia tych informacji, pokontrolne protokoły przejrzała Państwowa Inspekcja Pracy.
Jak wynika z kontroli, z przepisami Koreańczycy z pewnością nie są za pan brat. W 2021 roku prawie 1/3 osób skontrolowanych przez wrocławski oddział inspektoratu, pracowała nielegalnie na terenie koreańskich zakładów wokół Wrocławia. Jest sporo również innych wniosków, które dają do myślenia.
- Pracownicy koreańscy nigdy nie skarżyli się na swoich przełożonych. Jednak przekopując się przez tę wytwarzaną latami dokumentację, znalazłam anonimową skargę, złożoną przez polskiego pracownika zakładów, który wystosował ją w trosce o personel koreański. Pisał w niej, że Koreańczycy są przez swoich szefów zmuszani do wręcz niewolniczej pracy, a przełożeni także na nich krzyczą - mówi rzeczniczka PIP Agata Kostyk-Lewandowska, która tłumaczy, że zgłoszenie częściowo się potwierdziło.
- Rzeczywiście ustalono, że pracownicy świadczą pracę w wymiarze16 godzin dziennie, bez zachowania obowiązkowego odpoczynku dobowego, bez zachowania odpoczynku tygodniowego, bez udzielania urlopów w wymiarze co najmniej 14 dni kalendarzowych - tłumaczy rzeczniczka i dodaje, że taki system pracy dotyczył również polskich pracowników koreańskich korporacji, szczególnie średniego szczebla kierowniczego.
- Pracownicy w rozmowach z inspekcją nie potwierdzili jednak, żeby czuli się w jakiś sposób niewłaściwie traktowani przez przełożonych - przytacza protokoły rzeczniczka.
Choć dzień pracy trwający 16 godzin, brak weekendów i urlopów nikomu w trakcie rozmów z inspekcją nie przeszkadzał, to są Polacy, którzy się skarżą. I to również potwierdza inspektorat.
- Pamiętam kontrolę, jaką przeprowadzałam w koreańskiej firmie, która pracowała dla dużej korporacji. Była to firma zajmująca się pośrednictwem pracy, dlatego siłą rzeczy zatrudniano Polki. Poskarżyły się, że warunki, w jakich pracują, są wyczerpujące. Kobiety siedziały w pomieszczeniu typu "akwarium", z przeszklonymi ścianami i sufitem. W upalne dni słońce świeciło prosto na nie z każdej strony - tłumaczy Agata Kostyk-Lewandowska.
W pomieszczeniach nie było też rolet ani zasłon, co sprawiało, że kobiety nie były w stanie normalnie pracować. Żeby jakoś wytrzymać w upale, przyniosły sobie z domu parasole plażowe, zapewniając w ten sposób ochronę przed słońcem.
- Kiedy podczas kontroli powiedziałam prezesowi, że ma zapewnić tym kobietom ochronę od słońca i temperatury, mężczyzna zaczął na mnie krzyczeć. Usłyszałam, że przecież "te kobiety są tam po to, żeby pracować, a nie żeby zastanawiać się nad warunkami pracy" - mówi inspektorka Państwowej Inspekcji Pracy.
Nie generalizując, podkreśla, że są pracodawcy koreańscy, dla których warunki pracy nie mają wielkiego znaczenia, ale dodaje jednocześnie, że takie sytuacje zdarzają się również u polskich pracodawców.
Zarzutom wobec koreańskiej kulturze pracy przeczy Jung, która mówi, że Polakom często wydaje się, że Koreańczycy na kogoś krzyczą lub się kłócą, ale oni po prostu w ten sposób rozmawiają.
– Często głośno i z perspektywy Polaka "agresywnie", ale to normalna rozmowa – przekonuje Jung. Dodaje, że nigdy w Polsce nie spotkała się z sytuacją spoliczkowania pracownika przez koreańskiego przełożonego, choć o takich przypadkach donosili mi polscy rozmówcy.
Wszyscy rozmówcy przyznają natomiast, że praca w systemie koreańskim jest wyczerpująca fizycznie, psychicznie i wiele osób, również Polaków, doprowadziła do depresji.
Nieszczęśliwy jak Koreańczyk
Jak czytamy na portalu poświęconemu analizie danych statystycznych statista.com, Korea Południowa ma najwyższy wskaźnik samobójstw wśród krajów Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). W2020 roku około 13 tysięcy osób odebrało sobie życie. W przeciwieństwie do globalnego trendu spadkowego, współczynnik samobójstw w Korei Południowej w ciągu ostatnich dwóch dekad, prawie się podwoił.
Samobójstwa popełniają ludzie, którzy toną w długach zaciągniętych na edukację, ale też seniorzy, którzy nie chcą być obciążeniem dla rodzin. Grupa seniorów 65 plus stanowi 30 proc. wszystkich samobójców.
To, że samobójstwa i próby samobójcze zdarzają się również wśród Koreańczyków, którzy mieszkali lub nadal mieszkają w Polsce, nie jest w środowisku tajemnicą. Oczywiście oficjalnie nie jest to temat do rozmów, ale informację o samobójstwie koreańskiego "kolegi" z pracy, potwierdziły mi dwie niezależne osoby.
Po tragedii szefostwo firmy miało zabronić wizyt w kasynach i agencjach towarzyskich, a historie o tym, że jeden Azjata wyciągał drugiego z klubu ze striptizem, były anegdotką przekazywaną przez wrocławskich klubowiczów i pracowników gastronomii.
Choć Polska bardzo różni się od Korei, Jung nie kryła, że chętnych na wyjazdy w delegację nie brakuje. Mimo niepisanego zakazu integracji, pojawia się coraz więcej płaszczyzn, na których Polacy współpracują z Koreańczykami. I choć wrocławskim twórcom koreańskich reguł może się to nie podobać, proces przenikania kulturowego już się rozpoczął.
Koreańczycy poznają się z Polakami w pracy, współpracują przy projektach i choć w kantynie siedzą przy innych stolikach, stopniowo się przekonują, że mimo tego, co mówią im niektórzy, można żyć bardziej ze sobą niż obok siebie.
Muzyka i kultura Korei Południowej fascynuje z kolei coraz większą liczbę młodych Polaków, więc coraz liczniej powstają kluby nocne, w których gra się koreański K-pop. Przyciągnięci tym młodzi Koreańczycy stykają się tam z Polakami, od których izolowani byli przez całe dzieciństwo i na własnej skórze przekonują się, że "nie taki diabeł straszny", jak malowali im rodzice.
Tańczące ze sobą, czy całujące się przed klubem polsko-koreańskie pary, kilka lat temu się nie zdarzały. Dziś to historie, których jesteśmy świadkami.
Pytam Jung, czy nie tęskni za Koreą i czy nie chce wrócić. – Nie chcę. Choć oczywiście, tęsknię za rodzicami. Ale nie chcę przede wszystkim takiej edukacji dla moich dzieci, jaką sama miałam – odpowiada dziewczyna i dodaje:
– Tutaj będzie im lepiej. Ludzie w Korei pokazują, że wszystko jest dobrze, nawet jeśli nie jest. Tutaj, mimo całego tego polskiego marudzenia, w gruncie rzeczy ludzie są szczęśliwi.