- Czy tenis mężczyzn, ba - współczesny sport - może zaoferować nam jeszcze coś więcej? A jeżeli tak to co? Zaprogramowane na trafianie w linię roboty japońskiej produkcji sterowane joystickami? Takie pytania zadawałem sobie, oglądając niedzielny finał Australian Open. 5 godzin i 53 minuty heroicznej walki. Genialne wymiany grane mimo olbrzymiego bólu i potwornego zmęczenia. Obejrzeliśmy nie tylko najdłuższy finał w historii Wielkiego Szlema, nie tylko dramatyczny dreszczowiec, który od połowy stał na świetnym poziomie. To było coś więcej. Taka uniwersalna opowieść o tym, że nie ma rzeczy niemożliwych. Że człowiek może wszystko.
Novak Djoković i Rafael Nadal zaczęli o poranku polskiego czasu, a skończyli mecz, gdy pod Warszawą robiło się ciemno. Ciemno mieli też przed oczami w czasie dekoracji. Stali, błądząc wzrokiem. Z wypowiedzi oficjeli pewnie nic nie rozumieli. Bohaterowie byli zmęczeni. Organizatorzy musieli podstawić im krzesła.
Najpiękniejsze w tenisie jest to, że ktoś wydaje się już przegrany, nie dajesz mu szans, a on się nagle podnosi i wraca do gry. To właśnie w niedzielę zaczęło dziać się w czwartym secie. Prowadzący 2-1 (pierwsze trzy sety nie były wybitne), kontrolujący mecz Djoković jeszcze wzmocnił swoją grę, trafiając 75 procent pierwszego serwisu, co rzadko zdarza się na tym poziomie po 3 godzinach walki. Wydawało się, że nawet tak wielki zawodnik jak Nadal będzie bez szans.
Tym bardziej, że Hiszpan przy stanie 3-4 serwował i było 0-40. Co nastąpiło potem? Pierwszy kapitalny zwrot akcji w niedzielnym finale. Najpierw genialny forehand po crossie, potem wygrany serwis, a na koniec jedno z najtrudniejszych uderzeń. I równowaga. A potem już remis. Nadal powstał, jak Uma Thurman w "Kill Billu". Wydawało się, że Hiszpan w następnym gemie przełamie zdołowanego Serba, tymczasem ... zaczął padać deszcz. Trzeba było zasunąć dach. Dziesięciominutowa przerwa, dar z niebios dla Djokovicia.
W tie-breaku znów wydawało się, że jest po Nadalu. Przegrywał 3-5 a Serb miał do skończenia piłkę przy siatce. Popsuł. I przegrał seta.
Wydawało się, że Djoković przegra i piątą partię. Tym bardziej, że z dużą trudnością biegał po korcie a po genialnej wymianie, złożonej z 31 uderzeń, po prostu się przewrócił. I widownia zamarła, nie wiedząc czy się podniesie.
Padłeś? Powstań. Djoković. Serb z powodzeniem mógłby wystąpić w kolejnej reklamówce napojów Powerade, bo zaraz po stracie własnego podania w decydującej partii potrafił breaka odrobić. - To jest tenis na granicy wytrzymałości, na granicy omdlenia. Oni są jak gladiatorzy w Koloseum, walczący o przetrwanie - komentowali Karol Stopa z Lechem Sidorem, a obaj tenisiści dawali z siebie wszystko, słaniając się na nogach. A sam Stopa, zazwyczaj spokojny, wyważony w swym komentarzu, w pewnej chwili już nie wytrzymał: - Matko Boska, jak oni grają!
Wywiad Tomasza Machały z niedawnego wydania tygodnika "Wprost". Pytanie: - Czym sportowcy różnią się od reszty świata?. Odpowiedź doktora Roberta Śmigielskiego, współpracującego z Justyną Kowalczyk, była krótka: - Głową.
Nic dodać nic ująć. Choć oczywiście psychika to nie wszystko. Serb imponował cierpliwością, systematycznym rozbijaniem rywala. Był trochę jak Tomasz Adamek za swoich najlepszych lat. Nadal, w swoim stylu, genialnie się bronił. Dobiegał do bardzo trudnej piłki, odbijał ją, po czym błyskawicznie gotowy był na następną.
W meczu, który tak na dobrą sprawę powinien mieć dwóch triumfatorów, zwyciężył Djoković. Zadecydowały niuanse. Dosłownie kilka piłek.
Ten mecz powinien być lekcją poglądową dla tych, którzy, przegrywając, spuszczają nos na kwintę i godzą się z przegraną. Pokazywałbym go polskim piłkarzom, którzy w rodzimej lidze biegają trzy razy mniej dynamicznie. I trzy razy krócej. A potem udzielają wypowiedzi takich jak ta:
Czasami, gdy w większym gronie oglądam jakieś zawody sportowe, słyszę komentarze w stylu: po co im ten wysiłek? jaka to frajda? Przecież to niezdrowe, pewnie złe dla serca. Ale czyż sport nie jest właśnie po to, by dać z siebie wszystko, by pokazać, po co miesiącami się trenowało, by heroicznie, do utraty sił rywalizować a potem podać sobie dłonie i podziękować za walkę? Ja tak uważam.
Zastanawiam się też, w jakich innych dyscyplinach sportowych, przy jakich innych okazjach mieliśmy do czynienia z tak heroicznym wysiłkiem sportowca. Czytałem kiedyś artykuł o przygotowaniach Michaela Phelpsa do igrzysk olimpijskich w Pekinie. Genialny amerykański pływak przyznawał się w nim, że przez kilkanaście dni regularnie wymiotował po każdym treningu. Ale się nie poddał. Uznał, że warto. I w Chinach zdobył potem 8 złotych medali.
Heroicznie walczą też ze sobą biegaczki narciarskie. Justyna Kowalczyk po wbiegnięciu na metę musi się położyć, chwilę poleżeć, by wrócić do normalności. Podobnie z Marit Bjoergen. A już szczególnie widać to, gdy obie panie walczą ramię w ramię.
Tyle, że ani Nadal, ani Djoković, z tego co wiem, nie chorują na astmę.