
Najpiękniejsze w tenisie jest to, że ktoś wydaje się już przegrany, nie dajesz mu szans, a on się nagle podnosi i wraca do gry. To właśnie w niedzielę zaczęło dziać się w czwartym secie. Prowadzący 2-1 (pierwsze trzy sety nie były wybitne), kontrolujący mecz Djoković jeszcze wzmocnił swoją grę, trafiając 75 procent pierwszego serwisu, co rzadko zdarza się na tym poziomie po 3 godzinach walki. Wydawało się, że nawet tak wielki zawodnik jak Nadal będzie bez szans.
Brak słów. Poziom tenisa idzie w górę i w górę.
Tym bardziej, że Hiszpan przy stanie 3-4 serwował i było 0-40. Co nastąpiło potem? Pierwszy kapitalny zwrot akcji w niedzielnym finale. Najpierw genialny forehand po crossie, potem wygrany serwis, a na koniec jedno z najtrudniejszych uderzeń. I równowaga. A potem już remis. Nadal powstał, jak Uma Thurman w "Kill Billu". Wydawało się, że Hiszpan w następnym gemie przełamie zdołowanego Serba, tymczasem ... zaczął padać deszcz. Trzeba było zasunąć dach. Dziesięciominutowa przerwa, dar z niebios dla Djokovicia.
Ci dwaj atleci sprawiają, że świat tenisa jest dumny
W tie-breaku znów wydawało się, że jest po Nadalu. Przegrywał 3-5 a Serb miał do skończenia piłkę przy siatce. Popsuł. I przegrał seta.
Ten mecz powinien być lekcją poglądową dla tych, którzy, przegrywając, spuszczają nos na kwintę i godzą się z przegraną. Pokazywałbym go polskim piłkarzom, którzy w rodzimej lidze biegają trzy razy mniej dynamicznie. I trzy razy krócej. A potem udzielają wypowiedzi takich jak ta:
Tyle, że ani Nadal, ani Djoković, z tego co wiem, nie chorują na astmę.