"Komentowanie nie jest dla idiotów". Co nie znaczy, że ci, którzy komentują, idiotami nie są. Ot, logika. Lipiec obrodził w tym roku w szereg absurdalnych, medialnych awantur. Burza wokół słów Olgi Tokarczuk pokazuje, że z rozumieniem przekazu miewają problemy nawet "wykształceni z wielkich ośrodków miejskich".
Reklama.
Reklama.
Dla żyjących pod kamieniem long story short, zwane również prologiem:
Olga Tokarczuk podczas spotkania na współorganizowanym przez siebie festiwalu "Góry Literatury" mówiła o odbiorcach literatury, w tym także o swoich czytelnikach, których uważa za ludzi wrażliwych, ale i do pewnego stopnia podobnych do niej intelektualne i emocjonalne.
Nigdy nie oczekiwała, że wszyscy będą ją czytać i właściwie nie chciałaby, żeby jej książki trafiły pod strzechy. Dodała, że odbiorca literatury tego typu musi mieć w sobie pewnego rodzaju wrażliwość, ale i kompetencje kulturowe - literatura piękna nie jest wszak zawieszona w próżni, ma szereg odniesień i powiązań. "Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle zatopi się w literaturę i przeżyje katharsis" - mówiła.
Skąd więc awantura? Otóż Tokarczuk, mówiąc o tym, jak postrzega swoich odbiorców i literaturę, użyła słowa "idiota". Konkretnie: stwierdziła, że literatura nie jest dla idiotów.
Gdzie jednego dissują, tam stu korzysta
Wtedy na białym koniu (kanarku?) Twittera wjechała Maja Staśko, która zinterpretowała słowa Tokarczuk jako klasizm: "(...) Pod strzechami mieszkają idioci, którzy nie myślą i nie czują? Nie dość, że to nieprawdziwe, to jeszcze głęboko pogardliwe". Potem dorzuciła jeszcze do rozdmuchanego przez siebie pożaru stwierdzenie, że środowisko literackie pogardą do ludzi rekompensuje sobie niewielkie zarobki.
I gdybym pisała to na Facebooku, nie zaś dla naTemat, dorzuciłabym w tym miejscu lapidarne a pełne wyrazu "XD". Kto jak kto, ale noblistka tłumaczona na 205 języków raczej na finanse narzekać nie musi.
Zgodnie z medialnym przykazaniem – gdy kogoś pałują, daj głos w nadziei na karuzelę zasięgów – na kolejne oburzone komentarze nie trzeba było długo czekać. Swoje trzy grosze była łaskawa dorzucić nawet nieodżałowana Marzena Paczuska. "Potęga elit w pigułce" - napisała była szefowa Wiadomości TVP.
Czytać każdy może - trochę lepiej lub trochę gorzej
Pisanie i czytanie to pierwsze umiejętności, jakich nabywamy w ramach sformalizowanej edukacji. I może stąd bierze się wcale nieodosobnione przekonanie, że i jedno i drugie nie wymaga większych kompetencji. Ot, składanie liter.
O ile pisanie cieszy się jeszcze względnym poważaniem (większość ludzi przeczytało w życiu choć jeden tekst, który zrobił na nich wrażenie), o tyle kompetencje w czytaniu kojarzą się z "czytaniem ze zrozumieniem" z egzaminu ósmoklasisty. Słowem – czymś, z czym poradzi sobie każdy dzieciak.
Tymczasem nawet odchodząc od takich subtelności jak wrażliwość na słowo, rodaków, którzy są w stanie zauważyć w tekście chwyty retoryczne stosowane przez autora, ocenić wiarygodność informacji, istotność przytoczonych argumentów i posiadają na tyle szeroką wiedzę, że rozumieją konteksty i powiązania, jest w Polsce zaledwie 0,7 proc. To piąty, najwyższy poziom umiejętności czytania.
Na czwartym nie jest wymagana żadna z wymienionych powyżej kompetencji – wystarczy syntetyzować informacje (przechodzić ze szczegółu do ogółu), interpretować to, co się przeczytało i dostrzegać związki przyczynowo-skutkowe. W badaniu OECD z 2016 roku na tym poziomie było 9 proc. dorosłych Polaków.
Jeśli macie nadzieję, że gros rodaków zakwalifikował się chociaż do poziomu trzeciego, to się mylicie. Najwięcej Polaków (niemal 36 proc.) jest na poziomie drugim. Poniżej jest już właściwie wtórny analfabetyzm - wymaga się niewiele więcej niż "podstawowej biegłości w rozumieniu zdania jako całości" (sic!). Poziom pierwszy i zerowy reprezentuje niemal co piąta osoba w kraju.
Dwa razy więcej mamy więc wtórnych analfabetów niż osób w pełni rozumiejących to, co przeczytały (czwarty i piąty poziom). Wychodziłoby więc, że mniej więcej połowa absolwentów wyższych uczelni (w 2021 roku stanowili 21 proc. społeczeństwa) nie potrafi czytać ze zrozumieniem.
Czy znaczy to, że połowa społeczeństwa to idioci? Z pewnością trudno uznać za inteligentnego kogoś, kto nie jest w stanie rozróżnić faktu od opinii i wyciągnąć ogólnych wniosków z tekstu, który przeczytał.
I nie ma tu nic do rzeczy podział na typy inteligencji (m.in. interpersonalną, wizualno-przestrzenną czy logiczno-matematyczną), bo i czytanie ze zrozumieniem jest jedną z podstawowych umiejętności, podobnie jak dodawanie i odejmowanie (z tą drobną różnicą, że tu można wspomóc się kalkulatorem).
Kompetencja czytelnicza in the making
Wejdźmy jednak o poziom wyżej w rozważaniach o umiejętności czytania. W prawieku, w którym chodziliśmy do szkół, w każdej klasie prędzej czy później uwidaczniały się predyspozycje poszczególnych uczniów. Ktoś w lot łapał nowe zagadnienia na matematyce i fizyce, kto inny świetnie rysował albo robił znacznie szybsze postępy w nauce francuskiego niż reszta klasy.
Były też osoby będące w stanie rozkodować, co też poeta miał na myśli, zanim wyjaśnił to nauczyciel, a po przeczytaniu lektur nie potrzebowały objaśnienia ze streszczeń.
Załóżmy, że 15-latek, któremu widzenie szerszych sensów niż rozwój fabuły przychodzi z łatwością, dodatkowo lubi czytać. Postanawia wziąć się np. za "Ulissesa" Jamesa Joyce’a, bo słyszał, że to wybitne dzieło. Wcześniej nie czytał powieści, która nie byłaby książką dla nastolatków albo lekturą szkolną napisaną w konwencji XIX-wiecznego realizmu.
Nie dość, że nie zna "Odysei" Homera, z którą dialog prowadzi Joyce, to nigdy nie słyszał o konstrukcji takiej jak strumień świadomości. Jest – że sparafrazuję Tokarczuk – czytelnikiem, który jeśli chodzi o literaturę "nic nie wie".
Nie jest gotowy na odbiór tej akurat książki, co nie znaczy, że nie będzie za 5 lat, o ile do tego czasu wielokrotnie zetknie się z prozą poetycką czy eksperymentalną. W efekcie lektura nie będzie wydawała mu się dziwna ani trudna, bo będzie miał odpowiednie "kompetencje czytelnicze". Czytanie jest w końcu rozrywką, a przebijanie się przez tekst niezrozumiały czy bardzo trudny jest męczące.
Nie mam wątpliwości, że do czytania co trudniejszych pozycji literatury pięknej tak, żeby ich sensy były dla czytającego zrozumiałe, niezbędne są kompetencje kulturowe, inteligencja i wrażliwość. Jak ich nabyć? Ano czytając.
W tym rodzaju wrażliwości nie chodzi wcale o ronienie łez nad losami bohaterów. To raczej wrażliwość na słowo, frazę, metaforę, ale i wyłapywanie niuansów osobowości czy stanów psychicznych bohaterów. Podobnie 150 punktów w teście IQ może się mieć nijak do inteligencji, która polega raczej na dostrzeganiu wielowarstwowość tekstu i osadzaniu tego to, co się czyta, w kontekście szerszym niż fabuła.
Wszyscy mieszkamy pod strzechami
W tym miejscu mogłabym napisać, że co do meritum zgadzam się z Tokarczuk i dodać, że mimo wszystko stwierdzenie "literatura nie jest dla idiotów" to przesada. Tyle że daleko mi do snowflake’owania.
Przede wszystkim samo określenie "pod strzechy" nie oznacza wcale "na wsi" ani też "do klasy ludowej" z czego Maja Staśko jako absolwentka polonistyki powinna chyba zdawać sobie sprawę. Oznacza powszechną popularność, szerokie rozpowszechnienie. Tokarczuk mówi więc tak naprawdę, że nigdy nie chciała być autorką bestsellerów skierowanych do masowego odbiorcy.
Rzućmy okiem na listę bestsellerów. Na razie najlepiej sprzedającą się książką rok 2022 roku w rankingu Empiku jest "Start a Fire" autorstwa Herytiery Pizgacz (pseudonim autorki). Fragment opisu: "Victoria najchętniej cofnęłaby czas. Ilekroć spoglądała w czarne jak noc oczy, błagała w myślach, aby nigdy ich nie zobaczyć. On był problemem, którego nie potrafiła rozwiązać. Chaosem, który nadszedł. Mrokiem, do którego lgnęła. Ósmym grzechem głównym, który chciała popełnić. Błagała o rozgrzeszenie, które nie nadchodziło. Bo oboje byli zbyt wielkimi grzesznikami".
Nawet Empik nie umieszcza tej pozycji w kategorii "literatura piękna", ale "literatura obyczajowa", do której wpadają zazwyczaj czytadła - głównie romanse.
Wakacyjny hitem jest z kolei wydana niespełna miesiąc temu książka "Sztauwajery" Pauliny Świst - "(...) Julia Czerny pewnie wiodłaby wyjątkowo spokojne życie, gdyby na jej drodze znów nie stanął on. Lucjan 'Luca' Złocki – samiec alfa, zło w czystej postaci. I teraz dopiero zacznie się prawdziwe życie. Przekonają się o tym nie tylko Julka, ale też Marcin, Zośka i Paulina. Wszyscy podejrzewali, że prędzej czy później przyjdzie pora by wyrównać rachunki z Lucą. Wyjątkowo mocne przeczucie podpowiada im, że ten moment nadszedł właśnie teraz. I że nieuniknionym jest, że ktoś pożegna się z życiem (...)".
Nie trzeba być literaturoznawcą, żeby zauważyć różnicę między współczesnymi bestsellerami, a książkami uchodzącymi za klasykę literatury czy współczesne pozycje doceniane przez krytyków. Jestem przeciwniczką dzielenia podziału kultury na "wysoką" i "niską", ale w stwierdzeniu, że opera będzie miała innego odbiorcę niż disco-polo, nie ma nic zdrożnego.
Przejdźmy do jednak do wcale nie takiego niefortunnego określenia. Tutaj przyda się już nie słownik języka polskiego, ale odrobina logiki. Nie mam tu jednak na myśli znaczenia słowa logika w języku potocznym, ale raczej logikę, która wespół z retoryką stanowi część filozofii i jest wykładana jako samodzielny przedmiot m.in. na studiach prawniczych.
Zdanie "Literatura nie jest dla idiotów" nie implikuje wcale, że ten, kto literatury nie czyta, jest idiotą. Analogicznie: "pomarańcze nie są dla koni", ale niejedzenie pomarańczy jeszcze nie czyni cię koniem.
Być może słowa Tokarczuk obróciły się przeciwko niej ze względu na silne poruszenie emocjonalne komentujących (bywa i tak).
A może zawiniły tu po prostu niedostateczne kompetencje rozumienia tekstu
Komentowanie nie jest widać dla idiotów, co nie oznacza, że ten, kto komentuje idiotą być nie może (ja tu tylko parafrazuję).