Pięciolatek sam w domu, głodny i brudny. Dzieci, które nie wiedzą, że kąpać można się w ciepłej wodzie a spać w czystej pościeli. Alkohol, brud i okropny smród. Takie historie nie są wyjątkiem w pracy Andrzeja Falkiewicza, który od prawie 30 lat związany jest z bytomskim MOPR-em. Pracownik socjalny opowiada w naTemat co widzi, gdy pojawia się na interwencjach oraz o zdarzeniu, którego wspomnienie nawet po latach sprawia, że przechodzą go ciarki.
Reklama.
Reklama.
Czy zdarzyło się coś, jakaś interwencja, której do dziś nie może pan zapomnieć?
Interwencji, które utkwiły mi w pamięci – szczególnie dotyczących dzieci – jest sporo. Jedna z takich historii jest sprzed kilkunastu lat. Jeszcze jako taki zwyczajny pracownik socjalny szedłem na wywiad środowiskowy do rodziny mieszkającej w kamienicy w centrum miasta. Wiedziałem, że niżej mieszka rozrywkowa rodzina, wiedziałem też, że jest tam dopiero co narodzone dziecko.
Mijam ich drzwi i słyszę, że w środku jest impreza. Pukam, ale od razu cisza. Udają, że ich nie ma. Ponieważ mieli energię na lewo dociągniętą na korytarzu, pomyślałem, że odetnę im kabel. Jak się zorientują po chwili, że nie ma prądu, to wyjdą zobaczyć, co się stało.
Usiadłem na schodach, zapaliłem, poczekałem i rzeczywiście po 10 minutach cichutko otworzyły się drzwi, dzięki czemu miałem okazję wejść do środka. W pokoju z kuchnią mieszkali dwaj bracia (jeden z nich nie chodził, co było wynikiem picia alkoholu), ich siostra, jej syn i jego konkubina oraz ich małe dziecko.
Tamtego dnia w mieszkaniu, w kuchni spał też konkubent babci tego dziecka. Znałem go, bo siedział w zakładzie karnym, a jak wychodził, to tylko na chwilę, bo zazwyczaj było tak, że komuś mordę obił, komuś coś połamał i wracał.
Prawie wszyscy byli pijani. I w środku tego wszystkim w wózeczku leżała miesięczna dziewczynka. Mówię im, że nie ma szans, że zabezpieczam dziecko. Wtedy się zaczęło... Matka dziecka staje w oknie i mówi, że wyskakuje. Babcia dziecka chwyta za nóż i rusza z nim na mnie ze słowami "K***wa! Dziecka nie oddam".
Jeden z braci, ten, który był niechodzący, doczołgał się do mnie, łapie mnie za rękę i prosi o ostatnią szansę. W dodatku ten mężczyzna z zakładu karnego zaczyna się budzić ze słowami "K***wa, co się dzieje. Komu przy***ć?".
Zasłoniłem dziecko i zadzwoniłem po pracownice, żeby szybko przyjechały, bo nie opanuję sytuacji. Finał był taki, że dziewczynkę zabezpieczyliśmy w placówce, babcia dziecka i jej partner trafili na izbę wytrzeźwień.
Następnego dnia przychodzi do mnie ojciec tego dziecka i mówi: "Panie Andrzeju przyjdzie pan do nas na chwilę?". Odpowiedziałem, że tak, ale później. Na co on: "A mógłby pan teraz przyjść?". Mówię tak, ale co się stało? I wtedy słyszę: "K***wa, chyba wujek nie żyje".
Okazało się, że wujek nie żył od kilka godzin, bo miał już plamy opadowe, a wciąż leżał w mieszkaniu. Nie zadzwonili po karetkę, po policję, poczekali, aż ja przyjdę do pracy.
Napisał pan na swoim profilu: "Jestem tutaj po to, by zdecydować o losie maluchów". To jest chyba ogromne obciążenie?
Jeżeli odbieram dziecko, to kompletnie zmieniam jego życie. Może wyjdzie na człowieka, a może to, że je zabrałem, wpłynie na nie negatywnie. Może będzie tęsknić za matką, jakakolwiek by była, zaćpa się, trafi na ulicę. Czasami się nad tym zastanawiam, czy robimy dobrze.
Ale decyzję trzeba podjąć.
No tak, ale nigdy nie wiem, czy podejmuję dobrą. Pamiętam, jak odebrałem trójkę dzieci, to była 4-letnia dziewczynka, 2-letni chłopczyk i 8-miesięczny chłopczyk. Ich mamy nie było tego dnia w domu, bo była na melinie, zostawiła dzieci pod opieką babci.
Babcia stwierdziła, że już nie będzie się opiekować wnukami – tym bardziej że nie ma żadnych środków finansowych i nie ma za co zakupić jedzenia. Wezwała pogotowie i policję. Przyjechaliśmy i zabezpieczyliśmy je. Kiedy o tym myślę, przechodzą mnie ciarki.
Dlaczego?
Dzieci trafiły do szpitala, gdzie ze względu na zbyt małą masę ciała i gorączkę zostawiono najmłodszego chłopca. Maluchy były jednak strasznie głodne, mówiły, że nie jadły obiadu od dwóch dni, więc lekarka poczęstowała je chlebem z masłem.
Pamiętam, jak później wiozłem je do Pogotowia Opiekuńczego. Dzieci siedziały za mną i w pewnym momencie poczułem, że dziewczynka lekko dotyka mnie po ramieniu. Odwróciłem się i zapytałem, co się dzieje, a ona mówi: "Wujku, czy tam, gdzie nas zabierzesz, będzie w końcu jakieś jedzenie?". Zapamiętam to zdanie na zawsze...
Chyba trudno też zapomnieć warunki, w jakich część dzieci przebywa?
Nieprzyjemny zapach często czuć już wtedy, gdy wchodzi się na posesję. Opowiem o innej interwencji. Nie potrafiłem sprecyzować, co czułem, odchody, zgnilizna, a może po prostu smród brudu...
Przed budynkiem siedziała pijana kobieta. W pobliżu przebywał jej mąż. Również pijany. W domu byli matka mężczyzny oraz jej konkubent. Oni akurat trzeźwi, choć raczej wyjątkowo, bo z uzyskanych informacji wynikało, że również nadużywają alkoholu. W półmroku dostrzegłem trójkę dzieci. W świetle latarek zobaczyłem brud, jakim pokryte były ciała trójki maluszków.
Najstarsze z nich, dziewczynka, miało nieumiejętnie opatrzoną ranę na stopie. Dwa dni wcześniej dziecko rozcięło stopę o wystającą na posesji blachę. W efekcie tego trafiło do szpitala, gdzie założono jej kilkanaście szwów na stópce. Dziewczynka twierdziła, że noga nadal boli.
Miejsce, w którym mieszkali, ciężko nazwać budynkiem mieszkalnym. Pierwsze skojarzenie, jakie przychodziło mi do głowy, to ziemianka, bunkier lub też melina. W pomieszczeniu niewiele było widać, gdyż energii elektrycznej w tymże koczowisku było brak. Podobnie jak bieżącej wody.
Bałagan, syf oraz niebezpieczne przedmioty. Miejsca do spania, w których trudno by było usadowić psa lub kota. Brunatne, cuchnące, a być może i zarobaczone. Oprócz smrodu czułem wilgoć. Na ścianach był potężny grzyb. Porozrzucane resztki jedzenia, niedomyte naczynia, stare śmierdzące ubrania, jakieś zdezelowane sprzęty.
Zapytałem dzieci, czy chcą ze mną pojechać w inne miejsce. Chciały. Bez mamy i bez taty. Zabrałem je do szpitala. W chorą nóżkę dziewczynki wdało się zakażenie. Ona trafiła do chirurga, a jej rodzeństwo do placówki opiekuńczej.
W ośrodku dzieci zostały wykąpane i nakarmione. Były zdziwione, że można się umyć w ciepłej wodzie. Zaskoczone też były czystą pościelą… To jedna z moich trudniejszych interwencji w pracy zawodowej. Rzadko spotyka się dzieci, dla których magiczna okazuje się ciepła woda czy też czysta pościel.
Ich bliscy stawiali opór, nie chcieli oddać dzieci?
Nie było żadnych protestów. Rodziców niespecjalnie interesował los własnych dzieci, bo zajęci byli upijaniem się. Te dzieci były zdziwione, że można się umyć w ciepłej wodzie, bo jeśli dorośli potrzebowali wody, to brali ją z cmentarza, który był nieopodal.
Często zdarza się, że dzieci chcą iść z panem? Z obcą osobą, byle dalej od domu?
Bywają dzieci, które mają piekło w domu, a tęsknią za mamą i tatą. Pewien chłopiec był bity przez ojca, który go wychowywał. Jak mi o tym ojcu opowiadał – mam z nim dalej kontakt, bo prowadzę jeszcze zajęcia terapeutyczne w domu dziecka – to mówił, że chciałby być taki sam, bo tata jest silny, bo chodzi na siłownię.
Gdy wspominam o biciu, słyszę, że "dzieci tak mają, że jak nie dostaną w dupę, to czegoś nie zrobią". Rozgrzeszył tego ojca ze wszystkiego, stał za nim, chciał do niego wrócić.
Są też dzieci, które płaczą na interwencji, że je zabieram, w samochodzie już się śmieją, a w domu dziecka nie wspominają o rodzicach. Nie ma żadnej reguły.
A kiedy dziecko nie ogląda się za rodzicami i łapie pana za ręce?
To są te chwile, kiedy ściska za serce...
Jak reagują rodzice? Nie dostrzegają w sobie winy?
W sobie winy nigdy nie dostrzegają, jeśli mówimy o interwencji. Jest standardowe pytanie, które jestem pewien, że usłyszę wszędzie, gdzie wejdę: "A proszę powiedzieć, kto nas pod***lił?". Krzyczą też: "Nie róbcie tego dzieciom! Nie zabierajcie! Co wy dzieciom robicie?!".
Szkoda, że nie widzą, co oni robią.
No ale co robią? Stało się coś dziecku? Ma coś złamanego? No co pan chce? Pan się nie napije? Przecież jest w lodówce chleb.
To są takie właśnie rozmowy. Przez długi czas próbowałem z nimi rozmawiać, ale teraz już nie, bo nie ma to sensu.
Bywa też tak, a właściwie dzieje się często, że gdy dzieci trafiają do placówki, to przez pierwszy tydzień matka biega codziennie, pyta, kiedy je odzyska itd. Później przychodzi co 2 tygodnie, następnie co 3, aż w ogóle przestaje się pojawiać.
Postaw roszczeniowych, "dajcie mi", też nie brakuje?
Wydawało mi się, że jeśli ludzie będą dostawać 500 plus, to trochę się te usta pozamykają, ale nie. Jak jest syf, to wiadomo dlaczego, bo mają za mało pieniędzy. Nie ma jedzenia dla dzieci, wiadomo, bo nie ma pieniędzy.
Dzieci są brudne, dlatego, że nie ma pieniędzy.
A stoi 100 butelek po piwie i słyszę: "Skąd pan wie, że to ja kupiłem? To kolega kupił". 12 lat temu wprowadziliśmy w Bytomiu tzw. przyjazne patrole. Wiem, że niektóre gminy ten pomysł od nas przejęły. Polega to na tym, że przez 12 dni w miesiącu jadę po godzinie 17.00 na komisariat, gdzie policjant po cywilnemu wsiada do mojego auta i razem odwiedzamy rodziny, które średnio się prowadzą. Zajmuję się tym nie tylko ja, ale i kilka innych osób w ośrodku.
Wygląda to właśnie tak, bo mamy nie stresować dzieci. To ma być wizyta, w której trakcie sprawdzamy, co słychać, pytamy, czy mają jakieś problemy. Jeśli widzimy, że ktoś jest nietrzeźwy, to jest badany alkomatem. Informacje o tym, że gdzieś może się coś dziać, dostajemy z sądu, ze szpitala itd.
Pracownicy socjalni zwykle pracują do godziny 15, wywiady środowiskowe przeprowadzają do godziny 15, a ludzie doskonale wiedzą, że wtedy ktoś może przyjść, więc w domu jest w miarę elegancko. Natomiast wizyty niezapowiedziane, wieczorną porą – działamy od 17 do 1 w nocy – pokazują nam inną stronę miasta.
Podczas pierwszego mojego patrolu pojechałem do jednej z takich gorszych bytomskich dzielnic. Pamiętam, że zrobiłem 12 wejść, po których zadzwoniłem do mojej dyrektorki ze słowami, że chyba coś jest nie halo, bo w tych 12 mieszkaniach w ani jednym nie było trzeźwych osób.
Jeśli są nietrzeźwi, to co z dziećmi?
Wszędzie tam, gdzie są nietrzeźwi rodzice, powinniśmy zabezpieczać dzieci. Jeżeli jest źle, to rodzice idą na izbę, ale zazwyczaj za pierwszym razem nie zabezpieczamy dzieci w placówce. Musi jednak pojawić się ktoś z rodziny, kto do wytrzeźwienia rodziców zaopiekuje się dzieckiem.
Z naszego punktu widzenia jest to lepsze dla dziecka, bo nie jest od razu wyrwane z domu. Zdarza się jednak, że przekraczamy próg i wiemy, że musi być zabrane, że nie ma innego wyjścia.
Ale interweniuje pan chyba nie tylko w takich rodzinach?
Narkotyki, alkohol absolutnie nie dotyczą tylko patologii. Jednak do takich ludzi z pozornie dobrych domów często trudniej dotrzeć, bo choć w domu dziecko jest bite, to na zewnątrz są kochający, idealni, pracują.
Jest trudniej również dlatego, że czasami trafiam na rodziny, gdzie są osoby bardzo dobrze wykształcone, więc kiedy wchodzę, słyszę pytania typu: na podstawie jakiego przepisu wchodzę do ich domu?
Boi się pan czasami?
Na pewno skacze mi adrenalina, bo człowiek chce rozwiązać sytuację. Nie chcę też, żeby zabrzmiało to tak, że Falkiewicz niczego się nie boi, ale przez te lata pracy jakoś tak chyba nie czułem strachu.
Ze względu na moją posturę nigdy nie byłem skory do bójek, a jako młody człowiek bałem się tego. Jednak zajmując się tym, czym się zajmuję, wiem, że po prostu muszę wejść do środka, bo jest ktoś narażony, jest dziecko. I choćby chciało się wymiotować, trzeba je ratować i już.
A gdy opadnie adrenalina, jak przerabia pan te historie po pracy?
Moim sposobem na odreagowanie jest pisanie. Piszę bloga, posty na Facebooku. Nie mogę inaczej uciec, bo jestem pod telefonem 24 godziny na dobę.
Opisuje pan także interwencje.
Chcę pokazać ludziom, że jest takie życie, że często dzieje się to gdzieś za ścianą, choć nawet sobie tego nie wyobrażamy. Choć równie często nie chcemy wiedzieć, nie chcemy zadzwonić na policję. Denerwuje mnie, gdy przychodzi do nas donos "Sprawdźcie ten adres, bo oni chleją, a dziecko jest bite".
Jeżeli widzę, że ktoś pije, słyszę krzyk dziecka, to pierwsze co robię, to dzwonię na policję, a nie po tygodniu piszę donos. Później wchodzimy tam, a wtedy nic się nie dzieje. Chciałbym uczulić ludzi, żeby reagowali od razu, jeżeli słyszą lub widzą coś niepokojącego.
Nigdy nie chciał pan zrezygnować?
Najpierw byłem pracownikiem socjalnym, a pracownik socjalny głównie przeprowadza wywiady środowiskowe, klepie dokumenty, czyli jest to kupa roboty papierkowej. Chyba w 1998 zaczęło się w Polsce mówić o tzw. asystenturze, o asystencie rodziny. Byłem jedną z pierwszych osób, która to robiła. Dzięki temu mogłem bardziej doraźnie pomagać rodzinom. Jednak po jakimś czasie i w tym też się wypaliłem, dlatego teraz jestem interwentem. Co kilkanaście lat zmieniam profil.
Na coraz trudniejszy...
Nie wiem, czy na trudniejszy. Interwent to był mój pomysł mój i dyrektora. Rada miejska go klepnęła. I na tę chwilę bardzo mi się to podoba. Myślę, że znalazłem swoje miejsce w pomocy społecznej.
Są też budujące historie, choćby takie sytuacje zdarzały się jedna na sto. Dają kopa na następne lata, bo się wie, że może się komuś pomogło.
Umarła kobieta, zostawiła 7-letniego syna i męża. Gdy żyła mąż pracował, wracał do domu i niczym już się nie musiał zajmować, dlatego dostałem sygnał, że muszę być asystentem, bo on sobie nie poradzi. Kiedyś pił.
Zacząłem z nim pracować, ale dość szybko okazało się, że ten facet znowu zaczyna chlać. Pił do tego stopnia, że gdy przychodziłem, leżał zarzygany. Podczas jednego z takich wejść powiedziałem mu, że tak dalej nie będzie. Zarzyganego wrzuciłem do swojego auta, pojechałem do poradni leczenia uzależnień i powiedziałem, że nie wyjdę, póki nie dostanę dla tego gościa skierowania na odwyk zamknięty.
Udało się go zamknąć na 3 miesiące (chłopcem w tym czasie zajmował się wujek). Mężczyzna kiedyś malował obrazy, a w związku z tym, że ja też trochę rysuję, mieliśmy wspólny temat. Zacząłem go namawiać, żeby wrócił do tego, mówiłem, że pomogę mu zrobić wystawę, co też się stało.
Wrócił do malowania i przestał pić. Poznał kobietę o 20 lat młodszą, która postawiła warunek, że ma być trzeźwy. Dziś mieszkają w innym mieście, mają dom, kolejne dziecko. W dniu moich urodzin to od niego dostaję pierwszego SMS-a.
Kiedy się wyprowadzał z Bytomia, spotkaliśmy się u niego w domu. Dał mi obraz z Janem Pawłem II i powiedział mi coś, co dało mi napęd na kolejne 5-10 lat pracy: "Andrzej, to za uratowanie życia".