"Chciałam wrócić do Kościoła. Podczas spowiedzi usłyszałam takie rzeczy, że chyba już nie chcę"
List czytelniczki
25 sierpnia 2022, 13:54·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 25 sierpnia 2022, 13:54
"Powiem Wam, dlaczego kościoły zaczynają świecić pustkami" — takimi słowami zaczęła list do redakcji jedna z czytelniczek naTemat. Kobieta opowiedziała nam o tym, jak wyglądała jej ostatnia spowiedź, podczas której usłyszała od wściekłego księdza, że jej życie to pustynia.
Reklama.
Reklama.
Dłuższą chwilę zastanawiałam się nad tym, czy podzielić się z innymi tą historią — w sumie to, co się stało, jest trochę upokarzające, choć przecież wstydzić nie powinnam się ja, tylko spowiednik. Nie chodzi o to, że chcę dołączyć do chóru osób narzekających na Kościół. Bynajmniej. Jestem po prostu zła i naprawdę rozczarowana.
Chociaż wciąż wierzę, że dobrzy księża, otwarci na ludzi, ich potrzeby, problemy i wątpliwości, istnieją. Mam też nadzieję, że list ten może trafi do kogoś, do kogo najbardziej powinien dotrzeć, kto nie przeczyta go bezrefleksyjnie... Może jakiś ksiądz, podobny do tego, o którym za chwilę, zastanowi się nad sobą i nad swoją, bądź co bądź, pracą.
Pisaliście tak: "Z roku na rok religijność deklaruje coraz mniej Polaków, a podczas niedzielnych nabożeństw kościoły świecą pustkami. Wierni oraz osoby, które przestają praktykować, jasno wskazują jednak, z czego to wynika i jak duży wpływ na ich zachowanie mają działania hierarchów organizacji".
Nie wiem, jak wielkimi literami trzeba by to napisać, żeby duchowni zrozumieli, że TO właśnie jest największym problem, że nie ma co szukać gdzie indziej — to oni zatrzaskują drzwi do Kościoła przed wiernymi.
A oto i mój przykład:
Przez wiele lat mojego życia byłam wierząca i praktykująca. Choć wychowałam się w rodzinie, w której katolicka tradycja była (i nadal jest) istotna, to nikt nigdy nie zmuszał mnie do chodzenia do kościoła, do spowiedzi, do modlitwy. Wszystko to był mój świadomy wybór. Na tyle świadomy, że w pewnym momencie poczułam, że biorę udział w niedzielnej mszy, bo tak trzeba, a nie dlatego, że chcę.
Nie odpowiadały mi przesycone polityką kazania, brak reakcji na sprawy istotne i ten dystans "Wielki ksiądz-malutki człowiek". Było to mniej więcej dwa, trzy lata temu, gdy doniesienia o pedofilii w Kościele zaczęły coraz częściej (co chwilę) pojawiać się w mediach. Reakcja hierarchów była właściwie żadna. Wielu księży bagatelizowało tragedie dzieci.
Poczułam wtedy, że jeśli mam być uczciwa, a moje bycie w Kościele nie tylko na pokaz, muszę dać sobie czas, żeby zrozumieć swoją potrzebę wiary.
Niedawno, przy różnych okazjach, spotkałam dwóch duchownych, zakonnika i włoskiego księdza, którzy wydawali mi się właśnie tymi mitycznymi ludźmi z powołaniem, którym zależy na ludziach, a którzy nie ustawiają się w pozycji groźnego wychowawcy, przed którym trzeba się kłaniać.
Poczułam, że może to ten moment, kiedy na nowo znajdę swoje miejsce w Kościele, że może da się inaczej. Z tą myślą (i nadzieją) postanowiłam pójść do spowiedzi. Liczyłam na rozmowę, taką, po której wyjdę z inną energią, trochę lżejsza. Nie sądziłam, że będę głaskana po głowie, bo przecież zamierzałam szczerze przyznać, że nie byłam dawno w kościele, że czuję złość, że nie rozumiem wszystkiego. Jednak reakcja księdza była najgorsza.
Zignorował wszystkie inne, wyznane przeze mnie grzechy. Zmarginalizował to, co dręczy mnie najbardziej, a dotyczy relacji w mojej rodzinie. Skupił się tylko i wyłącznie na kwestii praktyki religijnej — co właściwie rozumiem, bo taka jego rola, żeby przyciągać wiernych do Kościoła, żeby wskazywać błędy. Problem w tym, że zrugał mnie w okropny sposób.
Był arogancki, podnosił głos, mówił, że bardzo źle ze mną, że mam wziąć się za siebie, że moje życie to pustynia, że ja jestem pusta w środku. Zapytał, czy mam prawo jazdy, gdy odpowiedziałam, że tak, wściekły zaczął mówić, że w moim życiu pali się już światło pomarańczowe.
Co ciekawe, wcześniej mówił, że słyszy, że jestem inteligentna i widzi, "bo przecież wszyscy jesteśmy wzrokowcami", że jestem ładna...
Teraz żałuję, że nie zareagowałam, że pozwoliłam mu na to wszystko. Mój tata, gdy zadzwoniłam do niego zaraz po wyjściu z kościoła, powiedział, że oczywiście przykro mu, że trafiłam na takiego człowieka (oczywiście zamiast człowieka użył innego określenia) i że powinnam była od razu powiedzieć, co o tym myślę, i odejść od konfesjonału.
Wydawało mi się, że idąc do spowiedzi, człowiek powinien czuć się bezpiecznie, trochę jak u terapeuty, bo przecież dzieli się tam tym, o czym być może głośno nie mówi. Tymczasem osoba, z którą ja się zderzyłam, to ucieleśnienie duchownego, który straszy karą boską, który sprawia, że czujesz się, jak najgorsza osoba. To właśnie przez takich księży spowiedź jest często tylko spektaklem, czymś, co trzeba zrobić chociaż raz w roku, bo przecież tak każą.
Przecież idąc do takiego spowiednika, mało kto będzie szczery. Większość raczej "odklepie" regułkę, rzuci coś w stylu "piłem, paliłem", i wróci do siebie na pewno nie z "mocnym postanowieniem poprawy".
A z czym ja wróciłam do domu? Ze wspomnianymi wcześniej: żalem, złością, rozczarowaniem, i z jeszcze większym zniechęceniem. Nie rozumiem, jak ksiądz może w ten sposób potraktować kogoś, kto chce wrócić, kto próbuje odbudować siebie we wspólnocie. Myślę, że dziś jestem o kilka kroków dalej od Kościoła, niż byłam przed tą spowiedzią.
Właśnie dlatego mówię o sobie "wierząca, ale nie praktykująca", co z punktu widzenia katolicyzmu pewnie się wyklucza. Ale nie umiem dziś inaczej.
Być może kiedyś podejmę jeszcze jakąś próbę, ale księdza do rozmowy będę szukała bardzo ostrożnie. Szkoda, że trafiłam na kogoś takiego. Patrząc na statystyki — dot. odchodzących z Kościoła — wiele osób może mieć podobne doświadczenia.
Według mnie istnieje jedna główna zasada wiary, właściwie jakiejkolwiek - trzeba być dobrym człowiekiem. Śmiem wątpić, czy akurat to jest najważniejsze dla niektórych duchownych.
Szkoda mi tylko tych księży, którzy są na pewno fantastycznymi i życzliwymi osobami, takimi, dzięki którym łatwiej zbliżyć się do Boga, bo oni też są wrzucani do worka z tymi patrzącymi na wiernych z góry, którzy czują się lepszymi od innych.